nigdy nie bylo jakiejs okreslonej calosci
skonczonosci, w ktora muselismy sie zmiescic
spalismy w parku, dzielilismy sie chlebem z myszami
na sniadanie pilismy najdrozsze kawy nad wymieta ksiazka
nigdy nie bylo jakiegos miejsca - celu
byly tysiace punktow na mapie, ktore nazywalismy domem
trawa zgnieciona rzez namiot
kiedy rankiem spokojnie ruszalismy dalej
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2015/07/27
2015/06/28
Moje dziecko idzie do adopcji, albo: życie bezpańskie.
Jest tak:
Prawie dwa lata temu, przy okazji bycia Gdzieś i poznania Kogoś, poznałam Psa. Zaczęłam bywać Gdzieś częściej, żeby jak najczęściej bywać z Kimś. Coraz częściej spotykałam więc Psa i coraz więcej szlaków i poza-szlaków deptaliśmy wspólnie (Pies i ja).
Pies pojawił się Gdzieś, to jest w jednej chacie na szlaku, gdzie mieszkał Ktoś i pomieszkiwałam ja, bo podrzucił go tam turysta. Wcześniej Pies mieszkał w bloku i po dziesięć godzin dziennie czekał na "właściciela" przed tym blokiem przywiązany. Pies, wypada tutaj zaznaczyć, jest hiperaktywnym haszczakiem.
Tak więc Pies mieszkał sobie w chacie, biegał po lesie, wilkom kości podkradał, suki-medalistki podstępem zapładniał i w ogóle był strasznie szczęśliwym psem.
Potem Pies zniknął, a Ktoś nie pozwalał mi go szukać, rozlepiać plakatów, "bo przecież na pewno go wilcy zjedli". Wilcy go jednak na szczęście nie zjedli i po dwóch miesiącach Pies objawił się porwany przez podleśniczego z okolic Gdzieś. Został więc na powrót odbity.
W międzyczasie Ktoś stracił pracę Gdzieś i zszedł ze swojej lesistej górki do najbliższej lesistej wsi, a ja i Pies złaziliśmy tam, gdzie on. I siedział Pies z nami we wsi pod Gdzieś, to znaczy z Kimś jeździł na rowerze, a ze mną dalej po górach i dolinach łaził i łapy w Sanie moczył i sierści na pluszaki dostarczał.
W kolejnym międzyczasie postanowiliśmy z Ktosiem założyć stado i zbudować mu dom, w związku z czym przenieśliśmy się (Ktoś, Pies i ja) w inne góry, gdzie była dla nas tymczasowa praca i tymczasowe mieszkanie. Dojechał nawet do nas Kot i tak sobie w czwórkę ciułaliśmy pieniądze i pomysły na domek na kurzej łapce, co by nas pomieścił pięknie.
Żeby z ciułanych nie odejmować, Ktoś zaczął wyjeżdżać, żeby zarabiać własne pieniądze. Stado okresowo się zmniejszało do trzech sztuk: Kota, Psa i mnie. A jak się zmniejsza, to się zacieśnia, wiadomo.
Nigdy się tego nie spodziewałam, ale pewnego ranka obudziłam się będąc już Psią Mamą. No nic na to nie poradzę.
Pominąwszy wszelkie zawirowania, winy, racje i bójki o opiekę nad Psem, pewnego dnia Ktoś się wyprowadził, a ja znalazłam Psa przywiązanego przed domem. Że niby mam mu znaleźć Dom nowy. Że niby sama to zaproponowałam.
Że niby on nie może. Się zajmować. Że niby ja jestem niestabilna geograficznie i nie mogę. Go ciągać ze sobą. Że niby on nie ma gdzie go trzymać. Że niby ja nie zarabiam nawet na własne utrzymanie. Że niby Psa jest ciężko podrzucić komuś na chwilkę. Że niby powinien mieć dobre warunki. Że niby szukałam, błagałam, kombinowałam, ale nie mógłby ze mną Pies tam, gdzie ja chcę. Że niby siedziałby przywiązany i ja bym przywiązana siedziała.
Że niby lepiej będzie go oddać.
I szukałam i znalazłam. Dobrych ludzi, co pomagają. Popieprzonych ludzi, co chcieli go zabrać do hodowli. Dziwnych ludzi, co mają, a nie lubią haszczaków. Wspaniałych ludzi, którzy zdecydowali się go wziąć - i którym ja zdecydowałam się go oddać.
I umieram. I rozpaczam. I obijam się o ściany i nie mogę odczepić się od Psa i żadne rozstanie nie było tak trudne. Ludzie odchodzą - i zwykle na dobre to wychodzi. Zwierzaki...
No, wobec zwierzaków odejście jest zwyczajnym kurewstwem.
Przylepiam się do Psa, drapię go po uszach (bo nie sięga do uszu, bo kołnierz nosi, bo swędzi strasznie), ryczę mu w sierść i kończy się tak, że to Pies mnie pociesza. Wykopuje mi z zapasów swoich nadpsute kurczaki i półroczne kości. Patrzy uważnie, czy mi trochę lepiej. Więc tym bardziej ryczę, drapię i się przylepiam.
I wiem, że będzie mu dobrze. Lepiej. Chyba. Że taki Dom, jak ten adopcyjny, to już do końca świata. Bez przywiązywania, podrzucania, podkradania, przeprowadzania, porzucania. I co z tego, że wiem.
Że naprawdę nic nigdy nie było takie trudne.
Że chcę już tylko, żeby mu wreszcie było Naprawdę Dobrze.
Prawie dwa lata temu, przy okazji bycia Gdzieś i poznania Kogoś, poznałam Psa. Zaczęłam bywać Gdzieś częściej, żeby jak najczęściej bywać z Kimś. Coraz częściej spotykałam więc Psa i coraz więcej szlaków i poza-szlaków deptaliśmy wspólnie (Pies i ja).
Pies pojawił się Gdzieś, to jest w jednej chacie na szlaku, gdzie mieszkał Ktoś i pomieszkiwałam ja, bo podrzucił go tam turysta. Wcześniej Pies mieszkał w bloku i po dziesięć godzin dziennie czekał na "właściciela" przed tym blokiem przywiązany. Pies, wypada tutaj zaznaczyć, jest hiperaktywnym haszczakiem.
Tak więc Pies mieszkał sobie w chacie, biegał po lesie, wilkom kości podkradał, suki-medalistki podstępem zapładniał i w ogóle był strasznie szczęśliwym psem.
Potem Pies zniknął, a Ktoś nie pozwalał mi go szukać, rozlepiać plakatów, "bo przecież na pewno go wilcy zjedli". Wilcy go jednak na szczęście nie zjedli i po dwóch miesiącach Pies objawił się porwany przez podleśniczego z okolic Gdzieś. Został więc na powrót odbity.
W międzyczasie Ktoś stracił pracę Gdzieś i zszedł ze swojej lesistej górki do najbliższej lesistej wsi, a ja i Pies złaziliśmy tam, gdzie on. I siedział Pies z nami we wsi pod Gdzieś, to znaczy z Kimś jeździł na rowerze, a ze mną dalej po górach i dolinach łaził i łapy w Sanie moczył i sierści na pluszaki dostarczał.
W kolejnym międzyczasie postanowiliśmy z Ktosiem założyć stado i zbudować mu dom, w związku z czym przenieśliśmy się (Ktoś, Pies i ja) w inne góry, gdzie była dla nas tymczasowa praca i tymczasowe mieszkanie. Dojechał nawet do nas Kot i tak sobie w czwórkę ciułaliśmy pieniądze i pomysły na domek na kurzej łapce, co by nas pomieścił pięknie.
Żeby z ciułanych nie odejmować, Ktoś zaczął wyjeżdżać, żeby zarabiać własne pieniądze. Stado okresowo się zmniejszało do trzech sztuk: Kota, Psa i mnie. A jak się zmniejsza, to się zacieśnia, wiadomo.
Nigdy się tego nie spodziewałam, ale pewnego ranka obudziłam się będąc już Psią Mamą. No nic na to nie poradzę.
Pominąwszy wszelkie zawirowania, winy, racje i bójki o opiekę nad Psem, pewnego dnia Ktoś się wyprowadził, a ja znalazłam Psa przywiązanego przed domem. Że niby mam mu znaleźć Dom nowy. Że niby sama to zaproponowałam.

Że niby lepiej będzie go oddać.
I szukałam i znalazłam. Dobrych ludzi, co pomagają. Popieprzonych ludzi, co chcieli go zabrać do hodowli. Dziwnych ludzi, co mają, a nie lubią haszczaków. Wspaniałych ludzi, którzy zdecydowali się go wziąć - i którym ja zdecydowałam się go oddać.
I umieram. I rozpaczam. I obijam się o ściany i nie mogę odczepić się od Psa i żadne rozstanie nie było tak trudne. Ludzie odchodzą - i zwykle na dobre to wychodzi. Zwierzaki...
No, wobec zwierzaków odejście jest zwyczajnym kurewstwem.
Przylepiam się do Psa, drapię go po uszach (bo nie sięga do uszu, bo kołnierz nosi, bo swędzi strasznie), ryczę mu w sierść i kończy się tak, że to Pies mnie pociesza. Wykopuje mi z zapasów swoich nadpsute kurczaki i półroczne kości. Patrzy uważnie, czy mi trochę lepiej. Więc tym bardziej ryczę, drapię i się przylepiam.
I wiem, że będzie mu dobrze. Lepiej. Chyba. Że taki Dom, jak ten adopcyjny, to już do końca świata. Bez przywiązywania, podrzucania, podkradania, przeprowadzania, porzucania. I co z tego, że wiem.
Że naprawdę nic nigdy nie było takie trudne.
Że chcę już tylko, żeby mu wreszcie było Naprawdę Dobrze.
2015/06/23
Studium noska.
Jeśli życie ma jakiś szumnie zwany sens - to jest właśnie on:
Ruchy psiego noska, kiedy w letni poranek leży na trawie, mruży oczy, śledzi krajobrazy zapachów.
Przymrużone kocie oczka, nastroszone kocie uszka, kiedy rozciąga się na ciepłym murku.

Słodka truskawka błyszcząca się na krzaczku.
Zapach świeżego prania i świeżo rozkopanej ziemi.
Nazwy miejscowości na trasie pekaesu: Trzebień, Trzęsacz, Mrzeżyno, Dźwirzyno. Ważenie tych nazw na języku, szeptanie ich sobie samemu w rytm asfaltowych dziur.
Cisza, kiedy nie gra muzyka, nie szumi komputer, nie warczą maszyny.
Zasypianie nad książką. Budzenie się z kotem w miejsce książki.
Yerba, która smakuje jak poranki na dachu w Mendozie.
Kiedyś, z powodu tak błahego, że to jest aż śmieszne, zatrzymało mi się serce. Zatrzymało się na chwileczkę, bo w tej właśnie chwili do domu wbiegli ratownicy. To "całe życie przebiegające przed oczami", wiesz, to nie jest takie znowu z palca wyssane.
Przesuwały mi się scenki. Kadry. Momenty. Żadne podróże na koniec świata i wielkie przełomy życia, nic takiego.
Widziałam, jak kocur wciska się między mnie a książkę. Jak brnę z Przyjaciółką przez suche liście w Redłowie. Jak śmieją się moje babcie. Jak w niedzielny poranek Tata testuje głośniki. Jakieś łaskotki. Jakąś zgubioną dawno zabawkę.
Jeśli życie ma jakiś szumnie zwany sens - to jest właśnie on.
Ruchy psiego noska, kiedy w letni poranek leży na trawie, mruży oczy, śledzi krajobrazy zapachów.
Przymrużone kocie oczka, nastroszone kocie uszka, kiedy rozciąga się na ciepłym murku.

Słodka truskawka błyszcząca się na krzaczku.
Zapach świeżego prania i świeżo rozkopanej ziemi.
Nazwy miejscowości na trasie pekaesu: Trzebień, Trzęsacz, Mrzeżyno, Dźwirzyno. Ważenie tych nazw na języku, szeptanie ich sobie samemu w rytm asfaltowych dziur.
Cisza, kiedy nie gra muzyka, nie szumi komputer, nie warczą maszyny.
Zasypianie nad książką. Budzenie się z kotem w miejsce książki.
Yerba, która smakuje jak poranki na dachu w Mendozie.
Kiedyś, z powodu tak błahego, że to jest aż śmieszne, zatrzymało mi się serce. Zatrzymało się na chwileczkę, bo w tej właśnie chwili do domu wbiegli ratownicy. To "całe życie przebiegające przed oczami", wiesz, to nie jest takie znowu z palca wyssane.
Przesuwały mi się scenki. Kadry. Momenty. Żadne podróże na koniec świata i wielkie przełomy życia, nic takiego.
Widziałam, jak kocur wciska się między mnie a książkę. Jak brnę z Przyjaciółką przez suche liście w Redłowie. Jak śmieją się moje babcie. Jak w niedzielny poranek Tata testuje głośniki. Jakieś łaskotki. Jakąś zgubioną dawno zabawkę.
Jeśli życie ma jakiś szumnie zwany sens - to jest właśnie on.
2015/06/19
Odmarzanie.
Odmarzanie, do życia wracanie. Ze skorupki, z kłębka wygrzebywanie.
Patrzysz na siebie któregoś ranka i pukasz mocno w czoło, hej idioto, co żeś zrobił, co robisz, wyjdź, pójdź, idź, rusz się! Rusz nogą. I głową. I życiem. I machaj nimi wreszcie, znów!
I pamiętaj: nie zmienisz nikogo, poza sobą. I nie masz do tego żadnych uprawnień, a na pewno takiego obowiązku. Najwyżej sami się zmienią, jeśli Ty pięknym będziesz Sobą.
Masz pełną i absolutną odpowiedzialność za własne - i tylko za własne - działania.
Nie jesteś niczym skończonym i nie masz przed sobą "etapów" do wykonania, wypełnienia, odhaczenia. Życie serio jest, po prostu jest, i bardzo plastyczne jest, i bardzo przepiękne i bardzo przerażające jest. I w bardzo dużym zakresie sam sobie przerażenia i przezachwyty z niego wybierasz.
Dupa musi być w ruchu.
Pitu-pitu.
Cześć, dzień dobry, strząsam bycia senność i wracam do Bycia. Jest super!
Patrzysz na siebie któregoś ranka i pukasz mocno w czoło, hej idioto, co żeś zrobił, co robisz, wyjdź, pójdź, idź, rusz się! Rusz nogą. I głową. I życiem. I machaj nimi wreszcie, znów!
I pamiętaj: nie zmienisz nikogo, poza sobą. I nie masz do tego żadnych uprawnień, a na pewno takiego obowiązku. Najwyżej sami się zmienią, jeśli Ty pięknym będziesz Sobą.
Masz pełną i absolutną odpowiedzialność za własne - i tylko za własne - działania.
Nie jesteś niczym skończonym i nie masz przed sobą "etapów" do wykonania, wypełnienia, odhaczenia. Życie serio jest, po prostu jest, i bardzo plastyczne jest, i bardzo przepiękne i bardzo przerażające jest. I w bardzo dużym zakresie sam sobie przerażenia i przezachwyty z niego wybierasz.
Dupa musi być w ruchu.
Pitu-pitu.
Cześć, dzień dobry, strząsam bycia senność i wracam do Bycia. Jest super!
2014/09/03
Kraj paszportowy, kraj prawdziwy.
Rzecz jest bardzo prosta i najłatwiej ją wyjaśnić na przykładzie. A więc, przykład.
Jesień - Talca, Chile. Siedzę w domu, Violeta Parra śpiewa, ja śpiewam z nią i płaczę bardzo. Dzwoni Przyjaciel - wszystko w porządku? Wszystko w porządku, słucham i płaczę. Przychodzi do domu, siadamy razem i razem słuchamy, płaczemy, śpiewamy. Jest przepięknie.
Jesień - Wleń, Polska. Siedzę w domu, Violeta Parra śpiewa, ja śpiewam z nią i jak wyżej. Dzwoni Facet - wszystko w porządku? Wszystko w porządku, słucham chilijskich piosenek i płaczę. A nie mogłabyś lepiej obejrzeć jakiegoś polskiego serialu i nie płakać?
A kiedy ktoś zaczął w Chacie śpiewać Jarę, ja szczęśliwa dołączyłam się po cichu. Przestali, obrażeni - bo na trzeźwo nie śpiewa się dla piosenki, ale żeby pokazać swój głos.
Ratunku.
A kiedy ryczę tu na szlaku wpatrzona w dolinę jakąś wspaniałą, odsuwają się.
A kiedy ryczałam tam kiedyś nad ranem przy drodze, zatrzymało się auto - co się dzieje, flaca? Nic się nie dzieje, patrz, jakie różowe są Andy! I ryczeliśmy razem. Z piękna.
Tam kraj twój, gdzie płacz ze szczęścia twój. Tak mi cholernie brakuje wspólnej uczuciowości.
Paskudna, odsłowiańszczona Polsko, tak mi czasem z Tobą ciężko!
Ech.
2014/08/29
Jestem bardzo.
Dostałam wiadomość, że pusto. Więc jeśli komuś przykro, że tu pusto, to mi bardzo przykro i bardzo mi miło zarazem. Tu mnie nie ma, bo jestem, bardzo jestem.
Nie bardzo mogłam pisać z Paragwaju, bo wisiałam w hamaku albo ganiałam za krówkami i - chwała światu! - nie otaczały mnie internety.
Nie bardzo mogłam pisać z Patagonii, bo rozbijałam mój zielony namiot przy drodze albo ganiałam za krówkami i jw.
Nie bardzo mogłam pisać z Bieszczadów, bo jw. i jak jeszcze wyżej.
To znaczy mogłabym, ale to by wymagało chociaż tymczasowego zerwania z przeżywaniem na rzecz zapisania. A teraz, ech, teraz jestem czasowo domna, co noc mam przez brzuch przerzuconą łapę ludzką albo na brzuchu leżącego Kota; Pies ogłosił szalone zakochanie we mnie i nic beze mnie nie chce robić; piorę komuś skarpy, wyczytuję literki z bibliotecznych książek (i to jest wspaniałe, bo ja uwielbiam biblioteki, a tę moją tutejszą - borze zielony, gdyby tak oświadczyć się bibliotece!...), coś tam gotuję, coś tam udaję bieganie, coś tam bardzo przewspaniale Żyję. I jest cholernie przepięknie.
I mogę pisać, no, mogę pisać mimo tego, że wiszę w hamaku i ganiam za krówkami i czasem rozbijam namiot, bo internety są, są w dużych ilościach.
Więc jakby to kogoś interesowało, to proszę bardzo.
Więc no. Jedzcie i wąchajcie letnie pomidory, chodźcie na długie spacery i uśmiechajcie się do roślin i śmiejcie się do tęczy i mówcie chmurom, że są absolutnie niespotykanie przepiękne.
Ja, w każdym bądź razie, tak robię.
:)
2014/04/02
Piosenka do siebie.
Czasem - często - mam wątpliwości. Ogromne, rozsypujące wszystko wątpliwości.
Mam wątpliwości bo czasem - często - za dużo myślę.
Babi łeb, na pełnych obrotach bez wytchnienia.
Ale wystarczy: głęboki oddech:
jest tak:
Początek kwietnia. Słońce. Ptaszkowie braciszkowie śpiewają - ja w tym słońcu i w tym braciszków śpiewie leżę, bujam się, w hamaku. W hamaku na własnych krzywych plecach targanym z targu, z Paragwaju. Gdzie (w Paragwaju, z targu) pomagał mi go targać niejaki D., który dzień wcześniej znalazł mnie osuwającą się z parkowej ławki w gorączce i tak już na czas mojej obecności w okolicach Asunción zaadoptował.
Teraz hamak wisi w Bieszczadach. Na górce, na balkonie z widokiem na Połoniny błękitne, chociaż jak najbardziej z tego świata; na balkonie schroniska, które schroniskiem wcale nie jest, gdzie ja między wieloma się chronię w zielonym i między - ufam - niewieloma w pewnych łapskach. I między psimi uszami i szeleszczącymi kartkami i krążącymi banieczkami także. Więc tam właśnie wisi hamak.
Tuż za hamakiem grzeje się na słońcu właściciel łap i paru przyjaciół. Przyjaciele krążą, przyłażą, wyłażą, ja też mam wyleźć, ale - jak zawsze - cienko to idzie, więc ślę wiadomość do swojej kolejnej bezpłatnej pracy czekajcie proszę, bo lecę z Bieszczadów i no, wiadomo, nie będę na czas; wreszcie któregoś popołudnia odrywam się od hamaka, kominka, psich uszu i sowich (i swoich) pohukiwań, zbiegamy po cudownie nie-ośnieżonym, nie-błotnistym szlaku, kaczeńce w rowach są wielkości moich oczu, łapy łapią stopa gdzieś w strony, gdzie picie wódki ma wyłącznie dobre skutki, ja łapię coś na północ, kilkanaście godzin i kilka przesiadek, nieplanowany nadranek w Siedlcach spędzam uciekając z Warszawy i oto naglę zdaję sobie sprawę, że Warszawa wcale nie jest najbrzydszym miastem Polski - o, zdecydowanie brakowało mi wcześniej wizyty w Siedlcach, jeśli coś takiego byłam w stanie powiedzieć - dalej już w normalne strony, gdzie drewniane chatki, sławny puszczyk mszarny, jakiś mandat, jakaś wylotówka, jakiś na stopa złapany autobus - kierowca autobusu w listopadzie wiózł mnie swoim busikiem własnym i ja mu o tym mówię szczęśliwa, i on odburkuje coś pod nosem i wreszcie krzyczy pani siada, co pani!, i już tylko chwila i proszę bardzo:
oto na chwilkę nie jestem bezdomna i to jest takie kolejne tymczasowe oto bardzo przepiękne.
Na korytarzach zdjęcia Wilczka, na płocie za oknem przyszli leśnicy piją piwo, w Instytucie jest nas raptem parę osób i już widzę, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.
Bo jak może być?
Kładę się na parapecie, zasypiam słuchając braciszków, budzi mnie wołanie na kawę do biblioteki.
I nie myślę. O bzdurach. Nie mam czasu, cały czas mi zajmuje zachwyt.
Bo - przysięgam, kiedy tylko pozwalam zdawać sobie z tego sprawę, z całym błyskiem, z całą jaskrawością spada na mnie:
nie ma dla mnie piękniejszego życia niż życie moje, hej-ho!
Mam wątpliwości bo czasem - często - za dużo myślę.
Babi łeb, na pełnych obrotach bez wytchnienia.
Ale wystarczy: głęboki oddech:
jest tak:
Początek kwietnia. Słońce. Ptaszkowie braciszkowie śpiewają - ja w tym słońcu i w tym braciszków śpiewie leżę, bujam się, w hamaku. W hamaku na własnych krzywych plecach targanym z targu, z Paragwaju. Gdzie (w Paragwaju, z targu) pomagał mi go targać niejaki D., który dzień wcześniej znalazł mnie osuwającą się z parkowej ławki w gorączce i tak już na czas mojej obecności w okolicach Asunción zaadoptował.
Teraz hamak wisi w Bieszczadach. Na górce, na balkonie z widokiem na Połoniny błękitne, chociaż jak najbardziej z tego świata; na balkonie schroniska, które schroniskiem wcale nie jest, gdzie ja między wieloma się chronię w zielonym i między - ufam - niewieloma w pewnych łapskach. I między psimi uszami i szeleszczącymi kartkami i krążącymi banieczkami także. Więc tam właśnie wisi hamak.
Tuż za hamakiem grzeje się na słońcu właściciel łap i paru przyjaciół. Przyjaciele krążą, przyłażą, wyłażą, ja też mam wyleźć, ale - jak zawsze - cienko to idzie, więc ślę wiadomość do swojej kolejnej bezpłatnej pracy czekajcie proszę, bo lecę z Bieszczadów i no, wiadomo, nie będę na czas; wreszcie któregoś popołudnia odrywam się od hamaka, kominka, psich uszu i sowich (i swoich) pohukiwań, zbiegamy po cudownie nie-ośnieżonym, nie-błotnistym szlaku, kaczeńce w rowach są wielkości moich oczu, łapy łapią stopa gdzieś w strony, gdzie picie wódki ma wyłącznie dobre skutki, ja łapię coś na północ, kilkanaście godzin i kilka przesiadek, nieplanowany nadranek w Siedlcach spędzam uciekając z Warszawy i oto naglę zdaję sobie sprawę, że Warszawa wcale nie jest najbrzydszym miastem Polski - o, zdecydowanie brakowało mi wcześniej wizyty w Siedlcach, jeśli coś takiego byłam w stanie powiedzieć - dalej już w normalne strony, gdzie drewniane chatki, sławny puszczyk mszarny, jakiś mandat, jakaś wylotówka, jakiś na stopa złapany autobus - kierowca autobusu w listopadzie wiózł mnie swoim busikiem własnym i ja mu o tym mówię szczęśliwa, i on odburkuje coś pod nosem i wreszcie krzyczy pani siada, co pani!, i już tylko chwila i proszę bardzo:
oto na chwilkę nie jestem bezdomna i to jest takie kolejne tymczasowe oto bardzo przepiękne.
Na korytarzach zdjęcia Wilczka, na płocie za oknem przyszli leśnicy piją piwo, w Instytucie jest nas raptem parę osób i już widzę, że jest dobrze, a będzie tylko lepiej.
Bo jak może być?
Kładę się na parapecie, zasypiam słuchając braciszków, budzi mnie wołanie na kawę do biblioteki.
I nie myślę. O bzdurach. Nie mam czasu, cały czas mi zajmuje zachwyt.
Bo - przysięgam, kiedy tylko pozwalam zdawać sobie z tego sprawę, z całym błyskiem, z całą jaskrawością spada na mnie:
nie ma dla mnie piękniejszego życia niż życie moje, hej-ho!
2014/03/22
Zęby.
Śni mi się:
Wszyscy mówią, że mam krzywe zęby. Nieładne. Nie takie, jakie powinny być.
Nie wiem dlaczego, ale nagle zaczyna mi to przeszkadzać.
Znajduję jakiś aparat, nakładam na zęby. Boli, strasznie boli, ale mówią, że musi boleć. Że się przyzwyczaję, zobaczę efekty.
Kiedy ściągam aparat, ściągam go razem z zębami. Jestem przerażona, płaczę, pytam jak to.
Zadowolona rodzina, mama kiwa głową, nie martw się, tak jest zawsze, tak jest nawet lepiej, teraz już zawsze będą białe, ładne, proste, zobacz, wystarczy je wcisnąć, wpiąć na zatrzask, wyglądają jak żywe, jak prawdziwe.
Budzę się: uznam to za znak, za wskazówkę z wewnątrz siebie. Ahi va mi alma vagabunda; były pomysły oswajania mnie z jednym miejscem, robienia dyplomu, zakładania domu, w którym cały czas byśmy się żarli, ale przecież generalnie jest nam razem dobrze.
Nie.
Przyszła wiosna, pora wracać w drogę.
Wszyscy mówią, że mam krzywe zęby. Nieładne. Nie takie, jakie powinny być.
Nie wiem dlaczego, ale nagle zaczyna mi to przeszkadzać.
Znajduję jakiś aparat, nakładam na zęby. Boli, strasznie boli, ale mówią, że musi boleć. Że się przyzwyczaję, zobaczę efekty.
Kiedy ściągam aparat, ściągam go razem z zębami. Jestem przerażona, płaczę, pytam jak to.
Zadowolona rodzina, mama kiwa głową, nie martw się, tak jest zawsze, tak jest nawet lepiej, teraz już zawsze będą białe, ładne, proste, zobacz, wystarczy je wcisnąć, wpiąć na zatrzask, wyglądają jak żywe, jak prawdziwe.
Budzę się: uznam to za znak, za wskazówkę z wewnątrz siebie. Ahi va mi alma vagabunda; były pomysły oswajania mnie z jednym miejscem, robienia dyplomu, zakładania domu, w którym cały czas byśmy się żarli, ale przecież generalnie jest nam razem dobrze.
Nie.
Przyszła wiosna, pora wracać w drogę.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)