Etiquetas

2011/10/13

Krowa drogowa.

Wymyśliliśmy sobie, że pojechać przez góry będzie szybciej, że po co pchać się wielką międzykrajówką przez Chorwację i kto drogę skraca, w Trebinje nocuje.

Więc czekamy na tej pustej drodze w górach. Artur rzuca kamykami. Włazi na skarpy, ogląda dolinę, grzebie w porzuconym przy drodze samochodzie. Ja podsypiam na asfalcie, skaczę, korzystając z okazji nadrabiam zaległości w przytulaniu. Jakiś samochód, coś? Ciężarówka, osobówka, wóz drabiniasty? Parę aut nas mija. Mija. W dolince biją dzwony, ale nie widzę żadnego kościoła, żadnej wieży - skały, lasy. Ślicznie jest w ogóle.

Chcieliśmy na początku jechać przez Dubrovnik, czekaliśmy już nawet na wylotówce w jego stronę, ale na naszych oczach turystyczny autokar rozjechał, rozciął na pół psa. Bieg, podkulone uszy, łupnięcie, podwójny pisk jak dwa rzędy kół. Czyli nie, ja nie dam rady, oboje zresztą jesteśmy rozbici - chcemy przez góry. Jedźmy przez góry. Przez góry i tak jest krócej, i nikt nie przecina tam psów, miejmy nadzieję.

Bezproblemowo. Kierowca, który zostawił nas tutaj, skręcił dalej w małą dróżkę, wybierał się na któryś szczyt. Bo z zawodu jest dróżnikiem, ale z pasji zielarzem, masażystą, malarzem, rzeźbiarzem, kim tam chcesz; a właśnie odpowiednia faza księżyca, teraz najlepiej zbierać rośliny, mają najsilniejszą energię, więc jedzie. Trochę się ciekawię, a trochę nie dowierzam, więc pokazuję mu swoją rozbabraną ranę, parę dni wcześniej rozciętą nogę - i co, i potrafiłbyś coś z tym zrobić? Oczywiście, że by potrafił. Tu, widzisz?, w schowku jest takie pudełeczko, posmaruj sobie tę ranę. Raz starczy. Wygoi się prędko, bez obaw.

Gdzieś jeszcze po drodze pyta się, czy to tak nie straszno jeździć, czy mam jakąś broń na wszelki wypadek. Nie mam, bo to nie w porządku - nie chcę, żeby moi kierowcy trzymali na mnie jakieś noże czy gazy, co mi daje prawo do ich noszenia? Acha, i dlatego nic nie masz? A myślisz, że potrafiłabyś ich użyć? - i prawą ręką szybko obejmuję moją szyję - widzisz sama, gdybym chciał, gdyby ktoś chciał, już byłoby po tobie - jeden ruch pięścią, jedno ściśnięcie szyi, koniec. Nie dlatego nie nosisz broni, że to nie w porządku - nie nosisz jej, bo to i tak nie ma sensu. Sens w tym, co mówi, jest.

Więc zostawia nas na tym rozstaju zielonym i pustym. Cisza, niesamowita cisza. Oboje niby marudzimy troszkę, ale tylko troszkę, nie ma przecież na co - ślicznie jest tutaj. Cykady grają: cyk-cyt-cyk.
I nagle nie dzwony - dzwonki. Jeden dzwonek, więcej dzwonków potem. Patrzymy uważnie na skałę, zza której dochodzą nas dźwięki - zza skały przychodzi krowa. Taka krówka kawa-mleko, białe łatki. Kołysze biodrami.

Krowa-podróżnik. Przecudownie, kocham cię! Nie wiem, czy tyle mam szczęścia na twarzy, czy tak dobrze zna mnie Artur - widzę, że cieszy się z tych moich krów. Że tak, sytuacja jest niesamowita, krowy są wspaniałe, ale też automatycznie są moje. Podchodzę do krówki-przodowniczki, kiedy zza zakrętu wychodzą kolejne. Pięć krów i byk. Biegnie w moją stronę, kiedy głaszczę pierwszą z nich - dobra, dobra, spokojnie, chciałam się tylko przywitać. Odchodzę od niej i on przestaje biec. Próbuję chwilę później zagadać do innej - kolejne ostrzeżenie od byka, daję spokój. Wygrałeś, to twoje kobiety. Już nikogo nie dotykam.

Te krowy szły same. Szły przez góry i dzwoniły, na wiele kilometrów od najbliższej wioski. Odchodząc od nas skręciły w dróżkę na szczyt - ten szczyt, na którym rosną magiczne rośliny. Może szukały tych roślin, może któraś z nich miała rozciętą nogę? Moja była zdrowa następnego ranka.

1 comentario: