Etiquetas

2012/01/18

Nie krzycz tak, czyli rzecz o spotykaniu nieswoich.

Wreszcie poza Lwowem. Poza Lwowem pięknym i pełnym, ale jednak.
Za blisko Polski.

Więc naiwnie wydawało mi się, że skoro już autobus podwozi mnie na honorowym miejscu (opona koło kierowcy), w honorowej cenie (10 zamiast 30 hrywien), skoro już nie "znowu-polaki", to może być tylko lepiej. Że już po ukraińsku wszystko i żegnaj, PL-imperializmie!

Więc już jestem atrakcją dnia i już seria pytań do (to w autobusie). Dalej się rozumiemy, ale wreszcie ludzie odpowiadają mi we własnym, nie w moim języku. Bardzo ładnie.
Zaraz po wyjeździe z centrum znikają resztki zachodniości. Pięć minut później już tylko arbuzy i konie i zielono i całkiem jestem w domu. Iwano-Frankowsk głośny ludźmi, zamieszanie i pierwsze poranne ofiary wódki - coraz lepiej.

Więc nie wiem dlaczego poszłam do centrum. To znaczy wiem dlaczego, bo przecież "jak to tak - jak nie widziałaś centrum, to co ty widziałaś?!". To idę. I już żałuję. Że szeroko pojęta cywilizacja wraca to wiadomo, ale skoro nie mam prawa dla własnej estetyki wymagać od nikogo trzymania się własnej kultury - nie czepiam się. Przynajmniej nie na głos. Jak już musi, to niech będzie. Ale.
Ale - są.

Są, idą, krzyczą. Co gorsza, już widząc ich z daleka - jeszcze nie słysząc! - wiedziałam. Poznałam. I już samo to jest przerażające, że się ich z daleka widzi. I że się poznaje. Nieswoich.
Więc drą pyski. Cztery osoby: dwie pary koło trzydziestki. Stroje afrykańskich kolonizatorów, bo przecież są na dzikiej Ukrainie; szkoda, że nie owinęli się antymalaryczną siatką. Że strzelb nie mają to akurat niespecjalna szkoda. Szczerzą się do zdjęć - i robią zdjęcia bez pytania wszystkim. Safari z aparatem.

Łaaał, babuszka! Uwierzysz? W starszą kobietę w chustce? I że ona tak publicznie, przy ludziach siedzi? Łaaał! Pstyk.

Jakiś śmietnik przewrócony. Wiadomo, tutaj to tylko pijaństwo i brud! Pstryk.

Napisali "bank" cyrylicą! Hehe! Pstryk.

A tu patrz, jak się wystroiła... dziwka. Pstryk.


I wszystko komentują, oczywiście, na głos. Po polsku. Bo kto tu zrozumie polski?... I nieważne, że rozumieją wszyscy. Wszyyyscy, no bo trudno nie rozumieć. Przekleństw zwłaszcza.

Siedzę na murku chłodząc się niedaleko fontanny. Gryzę chleb, drapię po papierze. Papier na plecaku jako stoliku. Plecak duży. Ja chuda i w kwiatki.
A patrz tam! Pstryk. Podróżniczka, hehe. 
Kurwa.
Jeden odważniejszy podchodzi. Podchodzi bez słowa i patrzy mi się w papier.

- No, dzień dobry. Polska, co? I jak się wam podoba tutaj?
Ucieka.

Bycie straszydłem całkiem przepięknie mi pasuje - nieswoi zwijają się od razu dalej. Bardzo dobrze. Znowu dobrze.

Jakieś dwie godziny później uciekam przed deszczem do którejś z kawiarni, gdzie na pocieszenie (jestem mokra jak pies i autentycznie zostawiam za sobą smugi) do mojej kawy dołącza kawałek ciasta. Chwilę po mnie do tej samej kawiarni wbiega czwórka osób.

I czemu chuju nie zabrałeś parasola? I czy ty widzisz jak ja przez ciebie wyglądam? i tak dalej. Dzień dobry znowu.
Widzą mnie i szczęśliwie siadają na drugim końcu. Nieszczęśliwie koniec nie jest na tyle daleko, żeby ich wyciszyć i ja pierdolę nawet nie mają tu piwa i co to jest w ogóle za miejsce. 

Kawiarnia. To jest, tłumaczy kelner, kawiarnia.


No - ale tak - bez piwa?...

1 comentario: