Etiquetas

2012/08/11

hippie birthday to me

Trzecia noc tutaj, a już znad po-rannej mate rozpoznaję przechodzących za oknem Polaków. Nie muszą nic mówić, nie da się ich z nikim pomylić.

Et voila, tyle z nadziei na anonimowość i rozpłynięcie się w obcości. Ostatecznie: na ile może być obca zglobalizowana metropolia, w dodatku w raczej zrozumiałym kraju? Więc tyle z tej nadziei - i zaskakująca ulga, że dobrze, że jednak jestem w domu, Słońce w dziewiątym domu. Biegam za lotką, ze śmiechu padam na trawnik, ktoś cieszy się z mojego tarzania, ktoś przypadkiem łapie rzucone przeze mnie frisbee. Potem w warzywniakach i na mostach kiwamy do siebie głowami i zadowoleni zamiast skrobać sobie nazwajem marchewki, podgryzamy te właśnie zaciśnięte w garści*.

Z drugiej strony: co to znaczy, dom? I czy rzeczywiście jestem w domu, jeśli jeszcze się nie nudzę, jeśli nie czekają na mnie żadne codzienne obowiązki, ogród ani kot; kończę licencjat, ale nie pójdę z nim na tutejszy campus, coś organizuję, z kimś rozmawiam, ale wiem, że to tylko teraz, że za kilka dni będę pić wódkę w Poznaniu; ale czy to kiedykolwiek, gdziekolwiek wygląda inaczej? Wreszcie, czy miejsce ma jakiekolwiek znaczenie, czy dom to ludzie, czy dom to mój łeb, czy cholera wie.

Może łeb własnie. Albo: wyjście poza własny łeb. Zrobienie pierwszego, jednego, maleńkiego proku poza narysowaną własną ręką linię - i zorientowanie się, że naprawdę, naprawdę nie ma różnicy, że co to jest w ogóle za pierniczenie o bezpieczeństwie czy cudownej zamianie miejsc, kiedy nic takiego nie ma, kiedy to wszystko jest takie proste, kiedy wystarczy rozłupać swoją zatwardziałą głowę, walić nią czasem w jakiś sztuczny mur, żeby się znów nie zasklepiła. Że to jest dom: brak ścian, burzenie ścian, stawianie mocnych konstrukcji z pajęczyny, latające babie lato. Nieistotne. Parę niespodziewanych telefonów, dużo spodziewanego Słońca. Zamiast goryla na The Shard wiszą maleńcy ludzie w pomarańczowych garniturkach. Adelante.

Rok temu budziłam się w parku koło Felippe, biegłam do portu odebrać Sofię z wielkiego, błękitnego statku; teraz czołgam się przed siebie próbując nie zasnąć, licząc na to, że droga na wprost zaprowadzi mnie do Southwark; nie spałam, nie bardzo kontaktuję, więc nie sprawdzam tego na mapie. Otwiera mi ktoś, kogo znam ze zdjęcia (R. na karuzeli, wstążki we włosach), kto zna po imieniu mojego pluszaka, ale jeszcze nie mnie. Zamiast wymyślać kolejne plany na "kiedy już skończę studia", szykuję konkretne mapy i wizy. Dużo teoretycznego chrzanu. W skrócie: czuję się stara. Że to już, teraz, nic się nie zmieniło, ale wreszcie jestem bezdomna.





* Chociaż nie jestem pewna, czy lepsza marchew w garści, niż Wróbel w Sao Paulo.

No hay comentarios:

Publicar un comentario