(to jest wpis ze ścieżką dźwiękową. dźwięczna wdzięczna ścieżka tutaj)
Pierniczki zaczynają się piec, paragwajski hamak zaczyna pakować się do plecaka, głóg i jarzębina z coraz większym zacięciem zagryzają się na nalewkę. W kalendarzu zakreślam za bardzo odległą datę ich wywozu w las (tyle czasu do grudnia!), odliczam kolejne lekcje (ile jeszcze zdążę na wyjazd zarobić?), po raz kolejny maluję na datach kolorowe kółka (jakby istniała w ogóle szansa, że się zagapię i tę właśnie datę przegapię).
Mam w zeszycie wiele wyjazdowych notatek, po cztery dni w większości tygodni, czasem dłużej. Poznań, Londyn, Białowieża. Sadzenie drzewek na zachodzie, góry tuż po świętach, gotowanie obiadu przepracowanej Gośce gdzieś w centrum kraju - wszystko pięknie zaplanowane czy wykonane. Ale żadna data, żadna, nie jest tak cudownie i histerycznie pomazana, pokreślona, przy żadnej wielkie znaki zapytania nie są tak kolorowo zagryzdane ogromnymi wykrzyknikami, jak dwa dni w autobusach, trzy dni dźwigania pod zaśnieżoną górkę wody ze studni, cztery noce leżenia w zimnej chacie przy gorącym kominku.
Trzeba przyznać, że nic nie wychodzi mi tak chujowo jak niezakochiwanie się.
No, trudno.
Ściskam w mojej nadmorskiej łapie powrotny bilet w bieszczadzkie leśne łapy. Jest rozmemłanie, jest wesoło, jest tragicznie i jeszcze bezczelnie i ślepo próbuję sobie wmawiać, że zachowuję się racjonalnie.
I tak sobie myślę, że z jakiegokolwiek powodu pęka serce - to dobrze, bo przecież to tylko znaczy, że to serce jeszcze jest.
Ćwir, ćwir, ćwir.
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2013/11/19
2013/09/20
Papierki.
Wytrzepując z plecaka resztki kamyków, muszelek i im podobnych, potrącam jakiś karton. Podłogę zasypują pocztówki, zdjęcia, notatki, bilety, ... Co tylko chcesz.
Mogłabym przysiąc, że już z pięć kartonów pełnych takich skarbów wyrzuciłam.
Ale przecież wiem, że tego jest... trochę. Że bez pomocy pożaru nie pozbędę się tego wszystkiego (a pewnie nawet i z pożaru wybiegłabym obładowana kartonami wierszy, listków i szkiców na paragonach).
Z bardzo mądrą miną tłumaczę sama sobie, że nie można tak chomikować - ale, cholera jasna, przecież one są ważne. Naprawdę.
A pomiędzy tymi ważnymi/dobrymi/ładnymi/w inny sposób istotnymi tekstami i bibelotkami czasem śpi sobie jakaś na wyrwanej kartce licealna notatka z polskiego. O, proszę, jaka wspaniała ilustracja całego mojego zainteresowania szkolnictwem:
1823 - "Dziady" wileńsko-kowieńskie
1832 - "Dziady" cz. III, Drezno... Mordor. Ratunku.
klęgor
gmach
rozczulenie
przytulenie
gryka
rozkosz
panierka
Piotr
majestat
A.O. GO HOME!
Taki kawał historii. Przecież.
I żeby nie było - zamykając oczy i zaciskając zęby - pozbyłam się ponad dziesięcioletniej kolekcji biletów. Recycle In Peace. Można bić brawa.*
*Oczywiście istnieje jeszcze szansa, że zapłakana pojadę na wysypisko, wygrzebię te papiery i przepraszając je zawiozę je znów do domu, wepchnę do równie potrzebnych zużytych kopert i położę to wszystko gdzieś na środku podłogi, bo przecież gdzie mogą leżeć istotne papiery w domu, który nawet nie jest mój.
Mogłabym przysiąc, że już z pięć kartonów pełnych takich skarbów wyrzuciłam.
Ale przecież wiem, że tego jest... trochę. Że bez pomocy pożaru nie pozbędę się tego wszystkiego (a pewnie nawet i z pożaru wybiegłabym obładowana kartonami wierszy, listków i szkiców na paragonach).
Z bardzo mądrą miną tłumaczę sama sobie, że nie można tak chomikować - ale, cholera jasna, przecież one są ważne. Naprawdę.
A pomiędzy tymi ważnymi/dobrymi/ładnymi/w inny sposób istotnymi tekstami i bibelotkami czasem śpi sobie jakaś na wyrwanej kartce licealna notatka z polskiego. O, proszę, jaka wspaniała ilustracja całego mojego zainteresowania szkolnictwem:
1823 - "Dziady" wileńsko-kowieńskie
1832 - "Dziady" cz. III, Drezno... Mordor. Ratunku.
klęgor
gmach
rozczulenie
przytulenie
gryka
rozkosz
panierka
Piotr
majestat
A.O. GO HOME!
Taki kawał historii. Przecież.
I żeby nie było - zamykając oczy i zaciskając zęby - pozbyłam się ponad dziesięcioletniej kolekcji biletów. Recycle In Peace. Można bić brawa.*
*Oczywiście istnieje jeszcze szansa, że zapłakana pojadę na wysypisko, wygrzebię te papiery i przepraszając je zawiozę je znów do domu, wepchnę do równie potrzebnych zużytych kopert i położę to wszystko gdzieś na środku podłogi, bo przecież gdzie mogą leżeć istotne papiery w domu, który nawet nie jest mój.
2013/08/04
Pocztowka ze srodka.
Noc, autostrada na wjezdzie do Rosario. Zegnam sie z kierowca, zeskakuje z tira, zbiegam po nasypie na stacje benzynowa. Jest ponoc niebezpiecznie, wiec kolo stacji mam czekac na M., ktorego poznalam jakies pol roku temu i calkiem przez przypadek gdzies w centrum Boliwii.
No to czekam. W miedzyczasie: jablko w karmelu od wagabundy myjacego szyby na swiatlach, cztery zaproszenia na piwo i jedna propozycja pracy, po ktorej nastepuje ciag polsko-hiszpanskich bluzgow, ja groznie (tak sobie mowie) wymachuje w powietrzu karmelizowanym jablkiem, kretyn odjezdza krzyczac jeszcze przez okno, glupia dziwka!, ja gratuluje sobie rozwoju slownictwa i tylko ten polski nie wiadomo skad, tyle czasu nie klnelam na glos po polsku. Hm.
W domu koty bardziej podobne do malowanych pum, matka M. wygladajaca mlodziej niz ja (kiedy on uczy sie farmakologii, ona polszeptem opowiada mi seks-historie z podrozy do Rzymu, polszeptem bo przeciez to syn jej ta podroz zorganizowal; no i - myslisz, ze Wlosi sa upierdliwi? Opowiedziec ci cos o Argentynie?), piekne krzaki konopii gdziekolwiek nie wejdziesz, w nocy koszmary, nagle budze sie w Europie, krzycze, probuje wracac, ale zamknieto Atlantyk, nie mozna przedostac sie na druga strone; bardzo dlugi poranek nad yerba, jeden z tych porankow, kiedy jestem prawie pewna, ze bycie glodnym brudem jest piekne, ale moze piekniejsze byloby bycie czystym dzialkowcem.
Moze. A moze (i to, wydaje mi sie, jest wlasnie prawda) jedno i drugie i wszystkie inne trzecie i kolejne - jest absolutnie tak samo wspaniale.
W kazdym razie - uwielbiam taplac sie w mozliwosciach.
2013/07/31
Co sie z toba dzieje?
Czerwone bloto warstwami przyczepia sie do porozrywanych, przeciekajacych butow, tropikalna ulewa, dwa stopnie (tak, zima, dwa stopnie) i wiatr i trzesiesz sie brnac w strone (masz nadzieje) jakiejs stacji benzynowej. Zalosna kupka przemoczonych szmat i watlych miesni, ktora wreszcie ktos zgarnia na przyczepe, ktora potem pol-noca lezie przez las, przez nic, w srodku niczego podbiega do jakiegos zaparkowanego auta, hej, wiem, ze jestes pijany i zatrzymales sie tylko odlac, ale tak z 20km moze moglbys mi pomoc, tuku-tuku, 20km dalej jest dom kogos, kto ma kominek i psy i wino; mokre szmaty sie susza, wino sie grzeje, ty sie suszysz i grzejesz i w ogole, wreszcie, nawet bloto mozna zdrapac z butow, nawet w jakies smiesznie male, suche latynoskie butki mozna pol stopy wcisnac.
Sa dni, kiedy nie ma nic lepszego, niz jakies gorace warzywo i swiety spokoj pod dachem.
Dawca dachu rozumie doskonale; w Cuzco probowal opchnac ci jakas niepotrzebna wycieczke na Machu Picchu, w Sucre probowalas mu opchnac jakas niepotrzebna bransoletke, w Uyuni tanczyliscie na zalanym solnisku, zawsze na skraju glodu i biedy. Na skraju, czyli szalenie bogaci, bo jakies soles, jakies brzeczace bolivianos z tych wlasnie bransoletek, wycieczek, kanapek, kelnerzen, sprzatan, w czym sie tam nie pracowalo, zawsze te grosze oplacaly talerz ryzu czy juki czy kilo przejrzalych bananow. Rozumie doskonale, bo przy takim bogactwie i takiej ulewie pierwsze, co robisz, to przylepiasz sie do jakiejs opuszczonej przez dzieciaki mamy = cieplego zarcia i darmowego domu bez presji na bycie super viajero. A skoro ta opuszczona mama jest stara hipiska, przyklejasz sie na jakis czas.
Przyczepiasz sie do niej, przytulasz sie do niej, przysluchujesz sie jej i kiedy tylko wraca slonce, cieplo, bloto zaczyna schnac, leziesz dalej. Zepsutym butem, ciezarowka trzciny cukrowej, pelnym dymu domem na kolkach, gdzie na wejsciu wreczaja ci psa, piwo, salatke owocowa i zaproszenie do Buenos Aires. Na pare dni wracasz do Paragwaju, bo jak nie wiadomo dokad, to najlepiej nad Parane; troche darowanych resztek z restauracji, troche zumby w butach trekingowych, troche krzywego polskiego w rozmowach z jedna szalona o najpiekniejszych lokach swiata, za ktorej posrednictwem rzad USA wrecza ci trzy paczki kondomow o smaku czekolady i myslisz, borze zielony, Gringolandia naprawde rowna sie konsumpcji.
Twoj tirowiec zasypia po drodze, wiec wlasnymi nogami, innymi kolami, wszystkimi silami itd. w dol rzeki, wracajac do troche znanych miejsc, siorbac mate i pisac bajki.
Ktos wyciaga gitare, ktos wyciaga z ubran nitki, ktos wyciaga z kitki witki, z jezyka piosenki, z miodu pszczele nozki, woda jest zimna, ale wlazisz do rzeki, ratownik gwizdze, nie-nie, dalej leziesz w rzeke, ratownik marudzi i krzyczy, ty marudzisz i wracasz na brzeg i dalej juz nieufnie zerkacie w swoje dwie niezgodne strony. Nacpana adwokat krzyczy, ze weganizm nie ma przyszlosci, ze Argentyna uber alles i ze takie przeceny na buty, ty podciagasz kolana pod brode i rety, jak dobrze byc toba, z twoim slodkim jablkiem w twoich cichych ustach i z twoja stopa lewa i prawa bezczelnie bosa.
Piekni ludzie pieknie wracaja na twoja piekna droge. Kot spi na sloncu, spiewa maszyna do szycia, na cieplym piasku nogi wyciagasz niesmiertelnie.
Sa dni, kiedy nie ma nic lepszego, niz jakies gorace warzywo i swiety spokoj pod dachem.
Dawca dachu rozumie doskonale; w Cuzco probowal opchnac ci jakas niepotrzebna wycieczke na Machu Picchu, w Sucre probowalas mu opchnac jakas niepotrzebna bransoletke, w Uyuni tanczyliscie na zalanym solnisku, zawsze na skraju glodu i biedy. Na skraju, czyli szalenie bogaci, bo jakies soles, jakies brzeczace bolivianos z tych wlasnie bransoletek, wycieczek, kanapek, kelnerzen, sprzatan, w czym sie tam nie pracowalo, zawsze te grosze oplacaly talerz ryzu czy juki czy kilo przejrzalych bananow. Rozumie doskonale, bo przy takim bogactwie i takiej ulewie pierwsze, co robisz, to przylepiasz sie do jakiejs opuszczonej przez dzieciaki mamy = cieplego zarcia i darmowego domu bez presji na bycie super viajero. A skoro ta opuszczona mama jest stara hipiska, przyklejasz sie na jakis czas.
Przyczepiasz sie do niej, przytulasz sie do niej, przysluchujesz sie jej i kiedy tylko wraca slonce, cieplo, bloto zaczyna schnac, leziesz dalej. Zepsutym butem, ciezarowka trzciny cukrowej, pelnym dymu domem na kolkach, gdzie na wejsciu wreczaja ci psa, piwo, salatke owocowa i zaproszenie do Buenos Aires. Na pare dni wracasz do Paragwaju, bo jak nie wiadomo dokad, to najlepiej nad Parane; troche darowanych resztek z restauracji, troche zumby w butach trekingowych, troche krzywego polskiego w rozmowach z jedna szalona o najpiekniejszych lokach swiata, za ktorej posrednictwem rzad USA wrecza ci trzy paczki kondomow o smaku czekolady i myslisz, borze zielony, Gringolandia naprawde rowna sie konsumpcji.
Twoj tirowiec zasypia po drodze, wiec wlasnymi nogami, innymi kolami, wszystkimi silami itd. w dol rzeki, wracajac do troche znanych miejsc, siorbac mate i pisac bajki.
Ktos wyciaga gitare, ktos wyciaga z ubran nitki, ktos wyciaga z kitki witki, z jezyka piosenki, z miodu pszczele nozki, woda jest zimna, ale wlazisz do rzeki, ratownik gwizdze, nie-nie, dalej leziesz w rzeke, ratownik marudzi i krzyczy, ty marudzisz i wracasz na brzeg i dalej juz nieufnie zerkacie w swoje dwie niezgodne strony. Nacpana adwokat krzyczy, ze weganizm nie ma przyszlosci, ze Argentyna uber alles i ze takie przeceny na buty, ty podciagasz kolana pod brode i rety, jak dobrze byc toba, z twoim slodkim jablkiem w twoich cichych ustach i z twoja stopa lewa i prawa bezczelnie bosa.
Piekni ludzie pieknie wracaja na twoja piekna droge. Kot spi na sloncu, spiewa maszyna do szycia, na cieplym piasku nogi wyciagasz niesmiertelnie.
2013/06/24
Polska z daleka, albo kurwamac.
Wroc, bo ile mozna jezdzic. Do domu wroc. Wroc, bo podroz ci przeciez nie ucieknie. Wroc.
Co to niby znaczy, to wroc. Dokad? Skad? Dom co w tym przypadku znaczy? I co rozumieja przez podroz? I jak sobie wyobrazaja moje zycie?
Kupuja mi bilet nawet. Kupuja bilet i przestaja sie odzywac. Juz, pozamiatane, wraca, wiec jest ok.
I niewazne, ze sie rozpieprza wszystko. Nieistotne. Bo co to niby znaczy. Bo przeciez zawsze mozesz sobie pojezdzic jeszcze.
Sie smieja jak mowie, ze czytam wiadomosci "z kraju" i wyje z rozpaczy.
Ja, tam. Moj borze zielony. Ja, z nimi.
Jakby w miedzyczasie wszystko sie miedzy nami naprawilo. Nagle bedziemy w sobie do szalenstwa zakochani, nagle nie bedziemy sobie na odciski wlazic: kraj i ja.
Kraj, ktory jest krajem jak kazdy inny. I calkiem innym. Ktoremu nic bardzo strasznego nie dolega. Nawet calkiem w porzadku jest. Nawet calkiem wspanialy potrafi byc.
Ale to przeciez nie jest moj kraj. Nigdy nie byl. Nie przymierza sie do bycia i zadne z nas sie nie przejmuje, bo absolutnie nic strasznego w tym nie ma. Po przyjacielsku sie ignorujemy i jest ok.
I tylko czasem wylaza z niego jakies wiadomosci. Jakies wiadomosci do mnie. Jakies pretensje nie wiadomo skad.
Ze jak tak mozna wyjechac i zostawic. Ze co ja sobie mysle. Co ja sobie wyobrazam. Ze to takie latwe to zycie niby. I co ja w ogole robie. Dlaczego. I za co. I tak dalej.
Gdybym lezala krzyzem w brudnej poscieli, pomiedzy depresja a sesja, depresja a praca albo depresja a depresja, nikt by sie nie pytal. Wszystko byloby w porzadku i calkowicie bezpiecznie. BO PRZECIEZ BYLABYM W KRAJU.
Ale nie leze i sie pytaja i kurwa dosc juz. Serio.
Kochani Bardzo Przejmujacy Sie Moim Losem Ktorzy Piszecie Do Mnie Z Tysiacem Pytan I Wyrzutow Chuj Wie O Co I Ktorzy Tak Kochacie Czasownik Wracac,
nie robcie tego, bardzo prosze. Bo jak widac ciagle sie niepotrzebnie frustruje. Nawet na odleglosc.
A ja wracam. Wracam do moich palemek, smietnikow i kaluz pelnych denge, sciskam serdecznie i mam nadzieje nie wracac do tematu nunca+.
Co to niby znaczy, to wroc. Dokad? Skad? Dom co w tym przypadku znaczy? I co rozumieja przez podroz? I jak sobie wyobrazaja moje zycie?
Kupuja mi bilet nawet. Kupuja bilet i przestaja sie odzywac. Juz, pozamiatane, wraca, wiec jest ok.
I niewazne, ze sie rozpieprza wszystko. Nieistotne. Bo co to niby znaczy. Bo przeciez zawsze mozesz sobie pojezdzic jeszcze.
Sie smieja jak mowie, ze czytam wiadomosci "z kraju" i wyje z rozpaczy.
Ja, tam. Moj borze zielony. Ja, z nimi.
Jakby w miedzyczasie wszystko sie miedzy nami naprawilo. Nagle bedziemy w sobie do szalenstwa zakochani, nagle nie bedziemy sobie na odciski wlazic: kraj i ja.
Kraj, ktory jest krajem jak kazdy inny. I calkiem innym. Ktoremu nic bardzo strasznego nie dolega. Nawet calkiem w porzadku jest. Nawet calkiem wspanialy potrafi byc.
Ale to przeciez nie jest moj kraj. Nigdy nie byl. Nie przymierza sie do bycia i zadne z nas sie nie przejmuje, bo absolutnie nic strasznego w tym nie ma. Po przyjacielsku sie ignorujemy i jest ok.
I tylko czasem wylaza z niego jakies wiadomosci. Jakies wiadomosci do mnie. Jakies pretensje nie wiadomo skad.
Ze jak tak mozna wyjechac i zostawic. Ze co ja sobie mysle. Co ja sobie wyobrazam. Ze to takie latwe to zycie niby. I co ja w ogole robie. Dlaczego. I za co. I tak dalej.
Gdybym lezala krzyzem w brudnej poscieli, pomiedzy depresja a sesja, depresja a praca albo depresja a depresja, nikt by sie nie pytal. Wszystko byloby w porzadku i calkowicie bezpiecznie. BO PRZECIEZ BYLABYM W KRAJU.
Ale nie leze i sie pytaja i kurwa dosc juz. Serio.
Kochani Bardzo Przejmujacy Sie Moim Losem Ktorzy Piszecie Do Mnie Z Tysiacem Pytan I Wyrzutow Chuj Wie O Co I Ktorzy Tak Kochacie Czasownik Wracac,
nie robcie tego, bardzo prosze. Bo jak widac ciagle sie niepotrzebnie frustruje. Nawet na odleglosc.
A ja wracam. Wracam do moich palemek, smietnikow i kaluz pelnych denge, sciskam serdecznie i mam nadzieje nie wracac do tematu nunca+.
2013/06/01
Psy.
Budze sie nad ranem na plazy, wyczolguje z oszronionego namiotu, zwijam graty, zeby zaczac droge jak najszybciej. Cisza, piekna cisza, cala wioska spi. Cala wioska - poza psami.
Na poczatku przybiegaja dwa. Trzy, cztery, rzucam jakis patyk (okropnie rzucam, strasznie blisko), piec, drapie wszystkich za uszami, szesc, siedem, podnosze plecak i zaczynamy isc w strone wyjscia. Przez kladki (Caleta Tortel, nie ma tutaj ulic, drog, sa tylko drewniane pomosty), przez mola idziemy do wyjscia. Osiem, dziewiec, dziesiec. Zanim zgarnia mnie pierwszy samochod, czeka juz ze mna dwadziescia jeden psow. One jada z toba? Jednego psa mozemy zabrac, ale to... wszystkie sa twoje?
Zaden nie jest moj. Co to zreszta znaczy, moj pies. Swoje sa. Albo: tak moje jak i ja ich, na chwile, na spacer, na dzielony chleb czy ciastka. I zawsze jest tak samo: gdzies kolo swoich krokow nagle slysze psi tupot, gdzies mokry nos wciska mi sie w plecak w poszukiwaniu jedzenia, gdzies ciezka lapa szturcha moj namiot, moj grzbiet zwiniety na lawce w parku. I zawsze jest dobrze, bo oboje potrzebujemy towarzystwa.
Dochodzi druga, pusta ulica wracam z poznej kolacji. Doczepia sie jakis chudzielec, mam akurat ciastka w plecaku, mam akurat reke do drapania po glowie, wiec juz dalej idziemy razem: on pare metrow za mna, czasem dobiegajac po nowa porcje zarcia albo pieszczot. Pol godziny pozniej ktos zaczepia mnie na ulicy, ha, wiec jednak La Rioja to jest zona roja. Taka piekna i sama chodzi po nocy, nonono, ej kurwo, kim myslisz ze jestes, ze nie odpowiadasz, wracaj tutaj. Dwojka ich jest i nie bardzo dokad i jak uciekac. Wolam chudzielca. Pies u boku, wiec idioci traca nagle cala odwage, spokojnie idziemy dalej. Odprowadza mnie do drzwi, zjada ostatnie ciastka i idzie dalej w swoja strone.
Przed wschodem slonca wylaze z domu, chce zobaczyc, jak ta kulka ciepla przebija sie przez mgly. Moje kroki budza bodaj najpiekniejszego psa w Hornopiren, cos tam do mnie szczeka i juz dalej idziemy razem. On kradnie malze ludziom zbierajacym je po przyplywie, ja wspinam sie na jakies drzewo (wspinam sie nisko, ale gratuluje sobie wysoko), siadamy razem na jakims slonecznym glazie i witamy dzien bardzo dobry.
Nie wiem skad, czemu nagle dogadujemy sie tak dobrze po latach wzajemnego na siebie warczenia. Moze dzielona bezdomnosc, glod dzielony i samotnosc robia swoje. Na trawnikach i plazach wtulamy sie w swoje futra. Nie wiem czemu, ale dziala. I przepieknie jest, w szesc albo wiecej lap, chociaz troche razem.
Na poczatku przybiegaja dwa. Trzy, cztery, rzucam jakis patyk (okropnie rzucam, strasznie blisko), piec, drapie wszystkich za uszami, szesc, siedem, podnosze plecak i zaczynamy isc w strone wyjscia. Przez kladki (Caleta Tortel, nie ma tutaj ulic, drog, sa tylko drewniane pomosty), przez mola idziemy do wyjscia. Osiem, dziewiec, dziesiec. Zanim zgarnia mnie pierwszy samochod, czeka juz ze mna dwadziescia jeden psow. One jada z toba? Jednego psa mozemy zabrac, ale to... wszystkie sa twoje?
Zaden nie jest moj. Co to zreszta znaczy, moj pies. Swoje sa. Albo: tak moje jak i ja ich, na chwile, na spacer, na dzielony chleb czy ciastka. I zawsze jest tak samo: gdzies kolo swoich krokow nagle slysze psi tupot, gdzies mokry nos wciska mi sie w plecak w poszukiwaniu jedzenia, gdzies ciezka lapa szturcha moj namiot, moj grzbiet zwiniety na lawce w parku. I zawsze jest dobrze, bo oboje potrzebujemy towarzystwa.
Dochodzi druga, pusta ulica wracam z poznej kolacji. Doczepia sie jakis chudzielec, mam akurat ciastka w plecaku, mam akurat reke do drapania po glowie, wiec juz dalej idziemy razem: on pare metrow za mna, czasem dobiegajac po nowa porcje zarcia albo pieszczot. Pol godziny pozniej ktos zaczepia mnie na ulicy, ha, wiec jednak La Rioja to jest zona roja. Taka piekna i sama chodzi po nocy, nonono, ej kurwo, kim myslisz ze jestes, ze nie odpowiadasz, wracaj tutaj. Dwojka ich jest i nie bardzo dokad i jak uciekac. Wolam chudzielca. Pies u boku, wiec idioci traca nagle cala odwage, spokojnie idziemy dalej. Odprowadza mnie do drzwi, zjada ostatnie ciastka i idzie dalej w swoja strone.
Przed wschodem slonca wylaze z domu, chce zobaczyc, jak ta kulka ciepla przebija sie przez mgly. Moje kroki budza bodaj najpiekniejszego psa w Hornopiren, cos tam do mnie szczeka i juz dalej idziemy razem. On kradnie malze ludziom zbierajacym je po przyplywie, ja wspinam sie na jakies drzewo (wspinam sie nisko, ale gratuluje sobie wysoko), siadamy razem na jakims slonecznym glazie i witamy dzien bardzo dobry.
Nie wiem skad, czemu nagle dogadujemy sie tak dobrze po latach wzajemnego na siebie warczenia. Moze dzielona bezdomnosc, glod dzielony i samotnosc robia swoje. Na trawnikach i plazach wtulamy sie w swoje futra. Nie wiem czemu, ale dziala. I przepieknie jest, w szesc albo wiecej lap, chociaz troche razem.
2013/05/01
Mgla, albo funky w pizamie.
Wraca do domu i pyta, czy pisalam. Mhm. Cos tam pisalam. To ile napisalas? Cos skonczonego? Mm, wlasciwie to maile glownie. I referencje couchsurfingowe. To sie nie liczy jako pisanie? Ach. To nie, to w takim razie nie pisalam. Pol strony jakies moze.
Wiec co robilas? Pieklas. Caly dzien? To ile tych ciast? Jedno? Jakies duze w takim razie? Po dwa kawalki dla kazdego, mhm. A obiad? Obiadu nie ma, ale sa dwa litry ajerkoniaku. Nie taki mocny ten ajerkoniak jak mowilas, jesli sie tym upijasz to rzeczywiscie powinnas trzymac sie z daleka od alkoholu.
I w centrum nie bylas, prawda? I krwi tez nie zbadalas? Probowalas, ale skonczylas w jakichs slumsach, no tak. Wiec wrocilas i co? Siedzialas z kotem. Ale masz zamiar cos zrobic? Ach, w piatek wychodzisz. No tak, do piatku masz jeszcze caly tydzien, zeby to dobrze zaplanowac. Ale wychodzisz tylko na obiad i nie ma czego planowac?...
Tak sie czepia, borze zielony!... A przeciez cos tam robie. Z kotem rozmawiam, jem jablka, patrze, jakby sie tutaj przedostac na Wyspe Wielkanocna, patrzac sie w kubek tesknie za Sikora*. Cos to jest, nie da sie ukryc. I nawet siostre tymczasowa ucze bransoletki plesc, tyle pracy, tyle pracy.
Ale on wraca do domu i ciagle cos tam na ten uniwerek dlubie, juz moglby skonczyc, ale przeciez zawsze znajdzie sie jakis szczegol, ktory moznaby bylo poprawic, wiec siedzi i poprawia. Przy stole to ojciec, siostra, ja jestesmy dzieciakami. Pstryczek w nos, gadki o tym zespole, ktory ona tak kocha, o ciezarowkach, o tym, ze krawaty sa glupie. On wzdycha i zaczyna wspomnienia. I ze czasem to dobrze pojezdzic, ale przeciez zawsze trzeba wrocic do obowiazkow i obowiazki to sa calkiem w zyciu obowiazkowe.
Moze i ja jestem zbyt niezorganizowana, ponoc jestem calkiem niepowaznie leniwa. Ale bardzo mi z tym dobrze. Serio. I az glupio mi zaczynac, ze ostatecznie to on chodzi zestresowany i zadluzony, a ja wcale z glodu nie umieram i zle to mi w zyciu nie jest. Wiec moze jednak sie sprawdza taka taktyka.
To i nie zaczynam. Bo przeciez po prostu bedac ludzmi jestesmy sila rzeczy rozni, ah? I doskonale. Ale pracoholicy i tak beda zawsze na nas marudzic. Co nam innego zostaje: na zdrowie! wszystkim rysownikom, poetom, kotom i innym bezdomnym klaunom. Salud, jestesmy super, a kto chce niech sie zapracowuje na smierc!
*Sikore mozna podgladac jak na obrazku wyzej, i ja takie podgladanie bardzo, ale to bardzo polecam: http://prosze.tumblr.com/
Wiec co robilas? Pieklas. Caly dzien? To ile tych ciast? Jedno? Jakies duze w takim razie? Po dwa kawalki dla kazdego, mhm. A obiad? Obiadu nie ma, ale sa dwa litry ajerkoniaku. Nie taki mocny ten ajerkoniak jak mowilas, jesli sie tym upijasz to rzeczywiscie powinnas trzymac sie z daleka od alkoholu.
I w centrum nie bylas, prawda? I krwi tez nie zbadalas? Probowalas, ale skonczylas w jakichs slumsach, no tak. Wiec wrocilas i co? Siedzialas z kotem. Ale masz zamiar cos zrobic? Ach, w piatek wychodzisz. No tak, do piatku masz jeszcze caly tydzien, zeby to dobrze zaplanowac. Ale wychodzisz tylko na obiad i nie ma czego planowac?...
Tak sie czepia, borze zielony!... A przeciez cos tam robie. Z kotem rozmawiam, jem jablka, patrze, jakby sie tutaj przedostac na Wyspe Wielkanocna, patrzac sie w kubek tesknie za Sikora*. Cos to jest, nie da sie ukryc. I nawet siostre tymczasowa ucze bransoletki plesc, tyle pracy, tyle pracy.
Ale on wraca do domu i ciagle cos tam na ten uniwerek dlubie, juz moglby skonczyc, ale przeciez zawsze znajdzie sie jakis szczegol, ktory moznaby bylo poprawic, wiec siedzi i poprawia. Przy stole to ojciec, siostra, ja jestesmy dzieciakami. Pstryczek w nos, gadki o tym zespole, ktory ona tak kocha, o ciezarowkach, o tym, ze krawaty sa glupie. On wzdycha i zaczyna wspomnienia. I ze czasem to dobrze pojezdzic, ale przeciez zawsze trzeba wrocic do obowiazkow i obowiazki to sa calkiem w zyciu obowiazkowe.
Moze i ja jestem zbyt niezorganizowana, ponoc jestem calkiem niepowaznie leniwa. Ale bardzo mi z tym dobrze. Serio. I az glupio mi zaczynac, ze ostatecznie to on chodzi zestresowany i zadluzony, a ja wcale z glodu nie umieram i zle to mi w zyciu nie jest. Wiec moze jednak sie sprawdza taka taktyka.
To i nie zaczynam. Bo przeciez po prostu bedac ludzmi jestesmy sila rzeczy rozni, ah? I doskonale. Ale pracoholicy i tak beda zawsze na nas marudzic. Co nam innego zostaje: na zdrowie! wszystkim rysownikom, poetom, kotom i innym bezdomnym klaunom. Salud, jestesmy super, a kto chce niech sie zapracowuje na smierc!
*Sikore mozna podgladac jak na obrazku wyzej, i ja takie podgladanie bardzo, ale to bardzo polecam: http://prosze.tumblr.com/
2013/04/29
23456 km.
Ciagle senna po wczorajszym swietowaniu, z kotem spiacym na kolanach (kotu zagielo sie uszko) licze przejechane kilometry. Kot siedzi w domu nielegalnie od kiedy wszyscy poza mna wyszli do prac i szkol. Ja siedze na wlasciwym kontynencie dokladnie od szesciu miesiecy.
23456 km. Cos malo wiarygodnie wyglada ta liczba. To licze jeszcze raz, troche przeklamanie, bo googlowe mapy nie siegaja wszedzie, nie przejezdzaja przez Salar de Uyuni, nie wchodza do parkow narodowych, gubia sie glownie w Boliwii. Miedzy zaokragleniami i uproszczonymi trasami tak wlasnie wychodzi: 23456 km na drogach i poboczach.
W paszporcie pieczatki czterech krajow, z tego tylko dwa poznane porzadnie. 7 kg w dol, 5 kg w gore. Ze wschodu na zachod, z zachodu na wschod, na poludnie i znow polnoc, petelkami po mapie. Ksiazki wymieniane, ludzie zgarniani z drogi, gdzies po drodze zostawiani, jakies miasta, jakies lasy, pampy, lodowce i ruiny jakies. Nowe slowa, zapomniane slowa, jakies dziwne akcenty, co nie wiadomo kiedy sie do czlowieka przyklejaja. Ponad polowa podrozy spedzona w Chile. Nie chce wyjezdzac z Chile. W domu M. (w domu, z ktorego zgarnialam go w polowie lutego w droge na samo poludnie kraju, Punta Arenas, stolice czterech wiatrow; w domu, do ktorego wrocilam swietowac to swoje smieszne pol roku) nastawiam nalewki, krece ciasta, smetnie gapie sie na mape, bo zimno, bo juz by trzeba bylo wracac pod zwrotnik, grzac kosci w jakims paragwajskim hamaku...
Nie chce wyjezdzac z Chile.
Ale przeciez wszystko sie konczy, powrotow nie ma, ja wracac nie umiem. Trzeba sie ruszyc. Ale dokad niby mam sie ruszyc? Chowam sie przed mapa, zawijam w koc i udaje, ze poza Talca nie ma nic.
W plecaku dwa listy od Anny: ten odbierany w sloneczna styczniowa sobote w La Paz, ktory zamarudzil chyba ze dwa miesiace w drodze, po ktory bieglam przez pol miasta, bieglam doslownie, bo trzeba juz bylo wyjezdzac, a przeciez nie wydam tych dwoch zlotych na autobus... Ten, ktory dolecial predko tutaj, ktorego listonosz nie chcial zostawic w domu przyjaciela, bo niby tam jego nazwisko, ale tez jakis dopisek z boku, jakos znaczki dziwnie przyklejone i niewazne, ze przedostal sie przez ocean, najtrudniej bylo przedostac sie z torby listonosza do rak M. Piekne listy.
M. mowi, ze on nigdy nie napisal zadnego listu. Ale w takim razie on tez bedzie do mnie pisal: nie tak jak ona, nie czekajac na moje wskazowki (´´za jakies dwa miesiace powinnam przejezdzac przez wschodnia Argentyne, tu masz adres do kogos w Buenos Aires´´) ale slac list na adresy znalezione przez niego. Tak, zeby te listy planowaly mi trase, zebym musiala dla nich zmieniac kraje i odwiedzac zgubione w lasach wioski.
I to jest bardzo przepiekny plan.
Wiec ja wracam pod koc, przed piekarnik i przed zadrukowane kartki, zanim list mi wyznaczy droge. Odespac te pol roku, podtuczyc sie przed wyjazdem, zeby potem znow spokojnie i przez przypadek gubic kilogramy i lapac auta.
W maju rusze tylek, przysiegam, teraz kot spi i ja udaje, ze mam dom.
2013/04/21
Wracajac do siebie, albo weganin przy drodze.
Budzi mnie szczekanie psow, kogut piejacy za oknem, wrzaski bandurri, czyjas poranna, kuchenna piosenka. Spod koldry usmiecham sie do mgly, rozciagam kosci, cos po hiszpansku mrucze do balaganu, ktory rozsuwam na boki, w ktorego srodku macham rekami, nogami, brzuchem, czym tam jeszcze da sie machac, zeby krew i mysli i wszystkie piekne hormony szczescia wrocily w obieg. Woda, owies z cytryna, miodem i owocami z ogrodu. Tlusta ksiazka dopoki nie obudzi sie reszta. Muy buenos dias!
Inaczej: od dawna nie czulam sie, nie bylam tak zdrowa. Od miesiaca krecilam sie na skraju nieszczescia albo skoku w stare depresje; mimo wszystkich araukarii, usciskow, lisow, usmiechow, ziaren ryzu, cyrkowcow, lodowcow i im niepodobnych, mimo wszystko i nie wiedziec czemu, znowu po skraju ledwo chodzilam. Z przerwami na placz ze szczescia. Z przerwami na pieknosci i niesamowitosci, na ataki milosci, na sloncu grzane kosci, cos sie obluzowalo w glowie, cos mi odbieralo sily, zamykalo oczy, kladlo do spania i nie pozwalalo sie obudzic, zabieralo sily do wspinania sie na gory i schody, cos mi psulo skore i pod ta skora krazylo i nie wiadomo co jeszcze.
To znaczy: nie chcialam czy nie moglam sobie przypomniec co. Nie moglam czy nie chcialam, ale mam to szczescie - mam to niesamowite, niewypowiedziane szczescie, o ktorym za dwa akapity bedzie.
Bo przeciez tak cieeeezko byc weganinem. Bo przeciez sie nie da. Bo przeciez trzeba kombinowac, zestawiac, szukac, tlumaczyc, bo przeciez kiedy ktos mnie zaprasza, to nie bede wybrzydzac, bo juz przeciez dosyc, ze bez miesa, ze te moje alergie, ze...
I tak tysiac wymowek. Tysiac wymowek, ktore zaczely sie w pare tygodni po przyjezdzie do Brazylii, kiedy wjechalam do Minas Gerais, albo Krainy Serow; ktore troszke pokonalam wjezdzajac do Boliwii, ale ktore znow mnie dopadly na peruwianskich targach, gdzie przeciez bez miecha to maja tylko ryz z jajkiem, wiec jak tu nie zjesc tego jajka, bo przeciez wyjdzie drozej wyjsc z warzywami i gotowac samemu, no bo mi dadza na pewno cene dla gringos, bo... itd. Wracajac do Boliwii, zjezdzajac do Chile juz nawet nie probowalam sie oszukiwac (no, przyjezdzajac do Ameryki bylam weganka), ale wymowki ciagle skutecznie trzymaly sie glowy (ale tutaj sie okazalo, ze to niemozliwe, tzn. oczywiscie, ze jest mozliwe, ale...).
Ale mam to szczescie, albo to podwojne - w tym przypadku - szczescie. Raz, ze nieskonczone poklady autokrytyki, ktore moze i w swojej obfitosci nie sa za bardzo zdrowe, ale dzieki ktorym takie wymowki zbyt dlugo nie moga sie utrzymac na mocnej pozycji. Dwa, ze przez jakis niesamowity przypadek, przez tysiace niesamowitych przypadkow, trafiam na Ludzi. W sensie: na najlepszych ludzi swiata. Serio. (Tak, tak, najpewniej w tej chwili mozesz sie dumnie poglaskac po glowie czy uscisnac sobie dlon.) W kazdym badz razie: gdzies pomiedzy tymi wszystkimi niemozliwymi ludzmi napatoczyla mi sie jedna calkiem niemozliwa. Tak niemozliwa, ze czasem nie wierze. I w niemozliwy calkiem sposob, ale to tutaj niewazne.
Wrobel, czyli przyjaciel z tych, ktorzy bez ogrodek cie zwyzywaja, wytkna ci twoje wady, twoja hipokryzje, twoje lenistwo; ktorzy zawsze odpowiedza na twoje bezsilne wycie i odpowiedza, swiatu dzieki!, nie czulym juz-juz, ale spokojnym dobrze wiesz,w czym problem. Wrobel, czyli czlowiek z tych, ktorzy nie marudza, ze im tylek rosnie, ale ruszaja ten tylek i ida biegac; ktorzy nie marudza, ze nie moga, chociaz wiedza doskonale, ze wszystko moga, ze wszystko sie da, zawsze; ktorzy czuja, ktorzy nie zgadzaja sie na niesprawiedliwosc i cierpienie i ktorzy nie siedza cicho bo przeciez nie bede sie klocic ze wszystkimi, ktorzy jedza mieso.
W skrocie: Wrobel, czyli najlepszy przyjaciel weganina w kryzysie.
A wiec. Przed powrotem do Boliwii wiedzialam, ze nie jestem calkowicie, do konca szczesliwa, bo zra mnie zasluzone wyrzuty sumienia - potem ta swiadomosc schowalam w kieszen. Cos tam mnie podzeralo od srodka, jakis wyrzut-robak dosyc skutecznie ignorowany. Dosyc, bo tylko do tego stopnia, zeby wyprzec go ze swiadomosci, ale nie na tyle, zeby zneutralizowac jego dzialanie.
Wiec chodzilam i jeczalam. I piszczalam. Ze jak to tak, ze przeciez jestem taka szczesliwa, ze przeciez wszystko doskonale - wiec czemu, do kurwy nedzy, czemu mi w srodku tego wszystkiego zle? Ze przeciez jestem w drodze, w przepieknej drodze, wiec czemu mi w srodku tego wszystkiego slabo? Moze dlatego, ze przyszla jesien, dlatego, ze szesc miesiecy w trasie, dlatego, ze plecak ciezki i chmurka dymu nad wulkanem?
Wiec chodzilam i jeczalam, a Wrobel sluchala, cwiczyla i jadla warzywka. I nie podsuwala mi zadnych rozwiazan. Ale ogolnej fejsbukowej publicznosci podsuwala troche (duzo) pieknej weganskiej propagandy.
Az ktoregos dnia, lezac bezsilna w pieknym domu pieknych ludzi, nad brzegiem pieknego Pacyfiku, nie majac pojecia o co do cholery chodzi mojemu cielsku, w jakis podsuniety link kliknelam. W jeden z takich, ktore z dziesiec lat juz ignorowalam - jeden z tych krwawych dokumentow, ktore pokazuja ci jak jest, czyli rzeczywistosc zwierzat hodowlanych; jeden z tych dokumentow, ktorych jako dzieciak, jako swiezo upieczony wegetarianin naogladalam sie tyle, ze juz nigdy, myslalam, do niczego poza przywolywaniem stanow depresyjnych nie moglyby mi sie przydac.
I po raz pierwszy od tych ponad dziesieciu lat plakalam z bezsilnosci (z tej bezsilnosci, oczywiscie). I po raz pierwszy od tych ponad dziesieciu lat jasno zdalam sobie sprawe, ze wcale nie jestem bezsilna. Ze skoro nie chce - nie musze byc czescia problemu. Ze przeciez jestem czescia rozwiazania. Ze to nie jest - nawet w najmniejszym stopniu - tak, ze nie chce krzywdzic, ale przeciez potrzebuje, przeciez jest trudno, przeciez tak bardzo mam ochote itd. Nie. Nie chce, nie potrzebuje, nie musze, nie krzywdze.
I ta swiadomosc (zwlaszcza, albo mimo tego, ze przeciez jaja i nabial to byl malenki, mikroskopijny, ale jednak element mojej diety w ostatnich miesiacach) dala mi sile, zeby wstac i zabrac sie do roboty. Czytac znow wiecej, wyciagnac wszystkie zapomniane argumenty, owszem zaczynac temat i tlumaczyc o co chodzi i czemu to jest wazne. Zabrac sie za swoje cialo i trzezwo spojrzec na bezzasadne przeciez jestem w podrozy, wiec sie ruszam, dzwigam tyle, tyle chodze - i na ciezarowki sie wspinam!, codziennie po trochu pracowac nad tymi szczatkowymi miesniami, zeby nie byly takie szczatkowe, zeby dluzej dzwigaly, szybciej sie wspinaly, szczesliwiej wstawaly z lozka i ciagle, przepieknie szczerzyly do swiata szczesliwe - nie glodne - zeby.
Weganizm w podrozy - da sie, wiec nie marudz. Nie wymyslaj. Da sie doskonale i bez problemow, bez oszukiwania wlasnego sumienia. I cwiczyc sie da, leniu. Jesli mozesz codziennie zmieniac miejsce, skakac przez setki kilometrow, jesli mozesz wsciubiac nos w jakies zapomniane przez swiat zakatki - mozesz sie porozciagac, powzmacniac, nos do kostek przytulic. I nawodnionym jak trzeba - da sie byc, bo jesli mozesz slimaczyc sie z calym swoim domem, calym swoim dobytkiem na plecach - mozesz do niego doczepic ze dwa kilo wody, albo miedzy prosba o podwozke a dyskusja o dyktaturze Pinocheta poprosic gdzies o napelnienie butelki.
Mozesz byc w podrozy zdrowy i uczciwy - i jak kazdy zdrowy i uczciwy niesamowicie szczesliwy. I naprawde nie ma zadnego - ale to absolutnie zadnego powodu, zeby probowac usprawiedliwic cokolwiek innego.
Zakwasy wesolo podspiewuja w miesniach, swiezo zebrana fasola bulgocze w garnku, odkladam ksiazke, zeby wyslac Wroblowi jakas maslana* wiadomosc o tym, jak bardzo ja kocham (jakas wiadomosc, na ktora odpowie mi pewnie czulym przeklenstwem). Od dawna nie czulam sie, nie bylam taka zdrowa. Taka silna. Taka ladna. Taka usmiechnieta. Taka szczesliwa.
*Wrobel mowi: chyba sojowa!
2013/04/11
Chile, czyli jak i po co wyjechac z kraju?
Mowili mi tak: ze ten kraj jest do niczego, ze ludzie straszni materialisci, ze natura wycieta i wytluczona, ze juz lepiej wracac do Europy, niz wjezdzac do Chile, ze jak juz musze wjezdzac, to i tak po dwoch tygodniach uciekne.
Tak mi mowili - i nie wiem, skad wyciagneli te historie.
Nie moge sie wydostac z kraju, nie moge sie wydostac przepieknie. Kraj zaczal sie pustynia, litrami wina w zawsze pelnym domu posrodku tej pustyni, wielkimi ciezarowkami wiozacymi mnie przez burze piaskowe, zatrzymujacymi sie na schowanych plazach, zaczal sie trabami powietrznymi, lwami morskimi, drgajacymi plytami tektonicznymi.
I tak sie pieknie rozlal w upalne, puste latem Santiago. W nasza mala Kolumbie, mowienie gitara, mowienie do roslin, mowienie roslinami. W domy z kolorowej blachy, w pachnace sola, pijane i brudne Valparaiso. W ucieczke na poludnie - na prawdziwe poludnie, cofajace sie, lamiace sie lodowce - nie ma nic smutniejszego, niz dzwiek lamiacego sie lodowca - w las deszczowy u czola lodowca, w siedem kilo straconych na pustych drogach, do ktorych szczesliwie nie siega asfalt, ale siega nalca, siegaja wodospady i wilgotne psie pyski.
Jade niby sama, ale przeciez nigdy sama. Ktos mnie podwozi, ktos mnie zaprasza, z czyjegos domu przez tydzien nie chce sie wynosic, z czyjegos domu wypedza mnie tylko lodowaty wiatr, ktory juz swiszczy, juz straszy odcieciem drog, zamarznietym namiotem. Ktos mnie karmi, ktos mi spiewa, mowi, ktos pisze, ktos sie przez przypadek spotyka w kogo innym domu, na srodku ulicy, lasu, parku, plazy.
Jade niby na polnoc, ale ta polnoc sie przeciaga i odklada, sie zamienia w jeszcze kawalek poludnia, w jeszcze troche czasu w centrum, w moze jednak zostane tutaj. Zrywam jakies owoce z jakiegos krzaka, w jakims miescie jakies bransoletki sprzedaje za ryz i herbate, co jakis czas cos mowie o pracy jakiejs. Ale skacza delfiny, lodzie zabieraja mnie na stopa na mgliste wysepki, w waldiwijskiej dzungli kwitna copihue i alerce, wszystko zatrzymuje i wszystko troszke popycha do przodu.
Nie moge sie wydostac, nie moge sie zatrzymac - i naprawde ciezko, zeby bylo jeszcze lepiej.
Tak mi mowili - i nie wiem, skad wyciagneli te historie.
Nie moge sie wydostac z kraju, nie moge sie wydostac przepieknie. Kraj zaczal sie pustynia, litrami wina w zawsze pelnym domu posrodku tej pustyni, wielkimi ciezarowkami wiozacymi mnie przez burze piaskowe, zatrzymujacymi sie na schowanych plazach, zaczal sie trabami powietrznymi, lwami morskimi, drgajacymi plytami tektonicznymi.
I tak sie pieknie rozlal w upalne, puste latem Santiago. W nasza mala Kolumbie, mowienie gitara, mowienie do roslin, mowienie roslinami. W domy z kolorowej blachy, w pachnace sola, pijane i brudne Valparaiso. W ucieczke na poludnie - na prawdziwe poludnie, cofajace sie, lamiace sie lodowce - nie ma nic smutniejszego, niz dzwiek lamiacego sie lodowca - w las deszczowy u czola lodowca, w siedem kilo straconych na pustych drogach, do ktorych szczesliwie nie siega asfalt, ale siega nalca, siegaja wodospady i wilgotne psie pyski.
Jade niby sama, ale przeciez nigdy sama. Ktos mnie podwozi, ktos mnie zaprasza, z czyjegos domu przez tydzien nie chce sie wynosic, z czyjegos domu wypedza mnie tylko lodowaty wiatr, ktory juz swiszczy, juz straszy odcieciem drog, zamarznietym namiotem. Ktos mnie karmi, ktos mi spiewa, mowi, ktos pisze, ktos sie przez przypadek spotyka w kogo innym domu, na srodku ulicy, lasu, parku, plazy.
Jade niby na polnoc, ale ta polnoc sie przeciaga i odklada, sie zamienia w jeszcze kawalek poludnia, w jeszcze troche czasu w centrum, w moze jednak zostane tutaj. Zrywam jakies owoce z jakiegos krzaka, w jakims miescie jakies bransoletki sprzedaje za ryz i herbate, co jakis czas cos mowie o pracy jakiejs. Ale skacza delfiny, lodzie zabieraja mnie na stopa na mgliste wysepki, w waldiwijskiej dzungli kwitna copihue i alerce, wszystko zatrzymuje i wszystko troszke popycha do przodu.
Nie moge sie wydostac, nie moge sie zatrzymac - i naprawde ciezko, zeby bylo jeszcze lepiej.
2013/03/05
Patagonia. Szukam domu.
Nad ranem budza mnie dzwonki owiec, cieply pysk Amerigo i C. stukajacy szklankami w kuchni. Wygrzebuje sie z ciepla, herbata i miod i poranna ksiazka; powoli opada mgla, on wychodzi do pracy, w pokoju obok przewraca sie ciagle we snie szalony rowerzysta.
Potem slonce. Deszcz. Chmury spadaja z lodowcow, plyna z dalszych gor. Cos sie sprzata, czegos sie szuka w lodowce, planuje sie kolacje i ciasta - jak oswoic ten piekarnik? - sie wymienia ksiazke w centrum kultury, sie kradnie internet i pozdrawia spotykanych po raz kolejnych autostopowiczow, czy raczej: te smutna grupe, ktora od samego poludnia swiata probuje lapac stopa, ale nikt ich nie zabiera, co raz widze ich zmeczonych przy drodze, potem wsiadaja, wysiadaja do i z autobusow i promow, probuja dalej.
Zjechalam tam, gdzie konczy sie droga; tam, gdzie miasteczko siedzi na drewnianych slupkach; gdzie w gorach chowaja sie pumy, kondory lataja nad zachwycona glowa. I znow tutaj. Niby koniec swiata, ale przeciez czasem jest gaz, zazwyczaj jest prad, zawsze sa ptaki, szczesliwe psie mordy i wielkie cielsko do przytulenia, kiedy juz wroci wykonczone z pracy czy kiedy w czasie wpadne na nie w miasteczku.
To, co nie jest ekstremalne i fascynujace; to, na co kreca nosem szukajacy egzotycznych przygod w dzikiej Ameryce. Zycie, piekne, spokojne zycie, ze sliwkowymi powidlami na ogniu i praniem suszacym sie nad rzeka.
Czyli sie zakochalam, w miejscu, nie w miejscu, i jak to zrobic, zeby juz tu zostac?
Potem slonce. Deszcz. Chmury spadaja z lodowcow, plyna z dalszych gor. Cos sie sprzata, czegos sie szuka w lodowce, planuje sie kolacje i ciasta - jak oswoic ten piekarnik? - sie wymienia ksiazke w centrum kultury, sie kradnie internet i pozdrawia spotykanych po raz kolejnych autostopowiczow, czy raczej: te smutna grupe, ktora od samego poludnia swiata probuje lapac stopa, ale nikt ich nie zabiera, co raz widze ich zmeczonych przy drodze, potem wsiadaja, wysiadaja do i z autobusow i promow, probuja dalej.
Zjechalam tam, gdzie konczy sie droga; tam, gdzie miasteczko siedzi na drewnianych slupkach; gdzie w gorach chowaja sie pumy, kondory lataja nad zachwycona glowa. I znow tutaj. Niby koniec swiata, ale przeciez czasem jest gaz, zazwyczaj jest prad, zawsze sa ptaki, szczesliwe psie mordy i wielkie cielsko do przytulenia, kiedy juz wroci wykonczone z pracy czy kiedy w czasie wpadne na nie w miasteczku.
To, co nie jest ekstremalne i fascynujace; to, na co kreca nosem szukajacy egzotycznych przygod w dzikiej Ameryce. Zycie, piekne, spokojne zycie, ze sliwkowymi powidlami na ogniu i praniem suszacym sie nad rzeka.
Czyli sie zakochalam, w miejscu, nie w miejscu, i jak to zrobic, zeby juz tu zostac?
2013/02/21
Nogi.
Wlazac pod gore chwytam sie za nogi; chwytam sie za nogi, zeby sobie nie uciec, zeby czuc, ze maja jeszcze sile, jakis miesien do napiecia. Kocham swoje nogi.
Wspinaja mnie te nogi na gory. Gorki. Schody, ciezarowki, mury, kontenery. Bardzo pieknie. Z zadyszka piekna pluca. Z niewielka pomoca slabych lap. Leziemy.
Kocham swoje nogi, bo ledwo, ale ida. Sie wspinaja. Z obolalym kolanem, z trzaskajacym biodrem - dajemy rade. Wiatr 80km/h dmuchajacy prosto w morde, obslizgle deszczem kamienie, na plecach ciezar sprzetu i zarcia - dajemy rade.
Bo jak to, zeby rady nie dac?
2013/02/05
Bolivia razy dwa, czyli wszystko krótko, bo naraz za dużo.
Na granicę wiezie nas Rodzina: on nie widzi, ale porusza się w tym świecie sprawniej niż ja; on zaczyna niedowidzieć, ale już widział tyle, widzi tyle poza twarzą, słyszy przez słowa. Piękna droga, piękna wizyta na rynku jednego z maleńkich miasteczek, pięknie przy drogach gotowany obiad.
W nocy rozstajemy się pod granicą Peru-Boliwia. Przejście jest jeszcze oficjalnie czynne, ale strażnikom nie chce się już pracować: zamknęli się w środku i na nic walenie w drzwi, na nic tłumaczenie, że nie stać nas na peruwiańskie hotele, że musimy przejść. Jutro. Jutro, wszystko jutro.
Idziemy w stronę bramki. Możemy przejść bez pieczątki? Wrócimy rano, obiecujemy. Nie ma problemu, przecież. Na drugiej bramce tłumaczymy, że pozwolili nam przejść na noc. Ok. Tylko szybciutko. Idziemy, w kieszeni 17 bolivianos albo osiem złotych na nas obie. I trzeba gdzieś spać, bo granica jak to granica, nie jest najlepszym miejscem do koczowania na ulicach.
Ale nigdzie nas nie chcą. Nie możemy dzielić łóżka, nie możemy spać w przedsionku noclegowni, nie ma absolutnie nic tańszego i czemu po prostu nie zapłacimy więcej, skoro to i tak trzy razy taniej, niż tu za bramką. I nikt nie rozumie, że można mieć niebieskie oczy i puste kieszenie, to naraz nie istnieje.
Ktoś odsyła nas w ciemną uliczkę, tam ponoć znajdziemy coś tańszego. Nic tańszego nie znajdujemy, ale znajdujemy kogoś, kto ma garaż - w garażu nic, ale przecież jest dach, są ściany, może nas zaprosić. Zaprasza. Śliczna noc na betonie, rano żegnamy się dając jedną z naszych plecionek, wracamy na przejście.
Strona peruwiańska to podział na wejście i wyjście, kilka okienek w czystym biurze. Boliwijska: nieskończona kolejka do zapadającego się biureczka. Zdaję sobie sprawę, jak proste jest Peru. Jak bardzo tęskniłam za Boliwią. Poza ślimaczącym się wężykiem i marudnym urzędnikiem czas uprzyjemnia pora deszczowa - ale w ten sposób wszystko się przedłuża i znów spotykamy Rodzinę, jedziemy dalej razem. Cudnie!
Jakieś 60km przed La Paz zmieniają trasę, ale zgarnia nas pierwszy samochód. Nie ma problemu z autostopem tutaj jednak, warto tylko wyjaśnić, że nie będziemy płacić - i wszystko działa. Więc znów La Paz, znów otwarty dom J. z jego nieskończoną ilością gości, z sąsiadami nieufnie spoglądającymi przez murek, marudzącymi na przewijających się ludzi. Nasza druga wizyta to ostatnia wizyta w ich domu - sąsiedzi zaczęli odcinać im wodę, trzeba na jakiś czas odpuścić gości. Im też się to przyda - J. nie pracuje, M. wraca z pracy wykończona. I zawsze - zawsze - dom jest pełen.
Pleciemy dużo. Sprzedajemy wszystko. Miasto jakby głodne bransoletek - kupują nawet, kiedy zostajemy już z ostatnią, sprzedajemy trzymając ją w dłoni. Nie chcesz kupić bransoletki? Ty podajesz cenę, dla nas "mało" nie istnieje. W domu więcej pracy, żeby zarobić w kolejnych miastach; ja plotę, w kuchni trzy osoby gotują dla wszystkich, ktoś żongluje, ktoś śpiewa, ktoś robi swoje wisiorki z kwarcu i metalu. Teraz jeden z tych pięknych wisiorków jeździ ze mną, szczęśliwie kołysze się pod szyją.
Szalona La Paz. Nie ma spokoju w La Paz, nie ma. Jest sobotni poranny bieg, żeby odebrać list Anny, zanim reszta się obudzi i wyjedzie beze mnie. Tyle kilometrów na tych cholernych wysokościach, żeby nie płacić za autobus. Bo nie mogę, bo trzeba oszczędzać na chleb i list do Czech. Bo list do Czech kosztuje 90 boliwijskich chlebów, ale przecież jest od tych chlebów ważniejszy.
Dalej Oruro, przygotowania do karnawału, tańczące ulice, stragany i trąbki i bębny. Juan Carlos otwiera swój dom-jaskinię, dużą, pustą przestrzeń, w której mieszczą się ludzie i plecaki. Oprócz nas dwójka ślicznych studentów, jeden wariat, jeden bardzo poważny medyk; aż się człowiek czuje stary i nieodpowiedzialny, bo te trzy lata (hehe) różnicy, bo to moje zostawienie medycznej i nieużyteczne, ale przecież ciekawe studia potem. Quinoa, karcianki, ganianie pięciolatka i przepychanki-ściskanki, bo za mało mamy krzeseł i to przecież bardzo dobrze.
Kolejne samochody (ciężarówka, osobówka, karetka pogotowia) wiozą nas do Potosi. W samym Potosi nudno i pada. Ojo del Inca, czyli gorące źródła, do których naprawdę nie chcesz wejść ze świeżym tatuażem. Taki odruch odpowiedzialności - rzadko, ale się przytrafia.
W karetce ktoś opowiada mi, że już raz kiedyś spotkał jednego gringo - w ogóle się nie rozumieli, ale został w ich domu na trzy miesiące. Nie nauczył się w międzyczasie języka na tyle, żeby wyjaśnić, kim jest, ale codziennie wychodził w góry zbierać ślimaki. I coś tam notował. Potem wrócił kilka lat później z całą swoją rodziną - i dalej nie rozumieli ani słowa. I też był tak szalenie wysoki i strasznie biały, całkiem jak ja.
W nocy rozstajemy się pod granicą Peru-Boliwia. Przejście jest jeszcze oficjalnie czynne, ale strażnikom nie chce się już pracować: zamknęli się w środku i na nic walenie w drzwi, na nic tłumaczenie, że nie stać nas na peruwiańskie hotele, że musimy przejść. Jutro. Jutro, wszystko jutro.
Idziemy w stronę bramki. Możemy przejść bez pieczątki? Wrócimy rano, obiecujemy. Nie ma problemu, przecież. Na drugiej bramce tłumaczymy, że pozwolili nam przejść na noc. Ok. Tylko szybciutko. Idziemy, w kieszeni 17 bolivianos albo osiem złotych na nas obie. I trzeba gdzieś spać, bo granica jak to granica, nie jest najlepszym miejscem do koczowania na ulicach.
Ale nigdzie nas nie chcą. Nie możemy dzielić łóżka, nie możemy spać w przedsionku noclegowni, nie ma absolutnie nic tańszego i czemu po prostu nie zapłacimy więcej, skoro to i tak trzy razy taniej, niż tu za bramką. I nikt nie rozumie, że można mieć niebieskie oczy i puste kieszenie, to naraz nie istnieje.
Ktoś odsyła nas w ciemną uliczkę, tam ponoć znajdziemy coś tańszego. Nic tańszego nie znajdujemy, ale znajdujemy kogoś, kto ma garaż - w garażu nic, ale przecież jest dach, są ściany, może nas zaprosić. Zaprasza. Śliczna noc na betonie, rano żegnamy się dając jedną z naszych plecionek, wracamy na przejście.
Strona peruwiańska to podział na wejście i wyjście, kilka okienek w czystym biurze. Boliwijska: nieskończona kolejka do zapadającego się biureczka. Zdaję sobie sprawę, jak proste jest Peru. Jak bardzo tęskniłam za Boliwią. Poza ślimaczącym się wężykiem i marudnym urzędnikiem czas uprzyjemnia pora deszczowa - ale w ten sposób wszystko się przedłuża i znów spotykamy Rodzinę, jedziemy dalej razem. Cudnie!
Jakieś 60km przed La Paz zmieniają trasę, ale zgarnia nas pierwszy samochód. Nie ma problemu z autostopem tutaj jednak, warto tylko wyjaśnić, że nie będziemy płacić - i wszystko działa. Więc znów La Paz, znów otwarty dom J. z jego nieskończoną ilością gości, z sąsiadami nieufnie spoglądającymi przez murek, marudzącymi na przewijających się ludzi. Nasza druga wizyta to ostatnia wizyta w ich domu - sąsiedzi zaczęli odcinać im wodę, trzeba na jakiś czas odpuścić gości. Im też się to przyda - J. nie pracuje, M. wraca z pracy wykończona. I zawsze - zawsze - dom jest pełen.
Pleciemy dużo. Sprzedajemy wszystko. Miasto jakby głodne bransoletek - kupują nawet, kiedy zostajemy już z ostatnią, sprzedajemy trzymając ją w dłoni. Nie chcesz kupić bransoletki? Ty podajesz cenę, dla nas "mało" nie istnieje. W domu więcej pracy, żeby zarobić w kolejnych miastach; ja plotę, w kuchni trzy osoby gotują dla wszystkich, ktoś żongluje, ktoś śpiewa, ktoś robi swoje wisiorki z kwarcu i metalu. Teraz jeden z tych pięknych wisiorków jeździ ze mną, szczęśliwie kołysze się pod szyją.
Szalona La Paz. Nie ma spokoju w La Paz, nie ma. Jest sobotni poranny bieg, żeby odebrać list Anny, zanim reszta się obudzi i wyjedzie beze mnie. Tyle kilometrów na tych cholernych wysokościach, żeby nie płacić za autobus. Bo nie mogę, bo trzeba oszczędzać na chleb i list do Czech. Bo list do Czech kosztuje 90 boliwijskich chlebów, ale przecież jest od tych chlebów ważniejszy.
Dalej Oruro, przygotowania do karnawału, tańczące ulice, stragany i trąbki i bębny. Juan Carlos otwiera swój dom-jaskinię, dużą, pustą przestrzeń, w której mieszczą się ludzie i plecaki. Oprócz nas dwójka ślicznych studentów, jeden wariat, jeden bardzo poważny medyk; aż się człowiek czuje stary i nieodpowiedzialny, bo te trzy lata (hehe) różnicy, bo to moje zostawienie medycznej i nieużyteczne, ale przecież ciekawe studia potem. Quinoa, karcianki, ganianie pięciolatka i przepychanki-ściskanki, bo za mało mamy krzeseł i to przecież bardzo dobrze.
Kolejne samochody (ciężarówka, osobówka, karetka pogotowia) wiozą nas do Potosi. W samym Potosi nudno i pada. Ojo del Inca, czyli gorące źródła, do których naprawdę nie chcesz wejść ze świeżym tatuażem. Taki odruch odpowiedzialności - rzadko, ale się przytrafia.
W karetce ktoś opowiada mi, że już raz kiedyś spotkał jednego gringo - w ogóle się nie rozumieli, ale został w ich domu na trzy miesiące. Nie nauczył się w międzyczasie języka na tyle, żeby wyjaśnić, kim jest, ale codziennie wychodził w góry zbierać ślimaki. I coś tam notował. Potem wrócił kilka lat później z całą swoją rodziną - i dalej nie rozumieli ani słowa. I też był tak szalenie wysoki i strasznie biały, całkiem jak ja.
2013/02/04
Cuzco, czyli wszystko i nic.
Śniadania: paneton i wino. Kolacje: kakao i awokado. Po pokoju kręci się kot. Po domu kręci się G. i jego znajomi. Ktoś daje mi w prezencie koraliki do moich bransoletek, ktoś robi mi po przyjacielsku nowy tatuaż. Leziemy na Machu Picchu torami, od czasu do czasu uciekając przed mijającymi nas w pociągach turystami z pieniędzmi (żeby dostać się na MaPi płacisz dużo za możliwość przejścia ścieżki trekkingowej, albo jeszcze więcej za pociąg właśnie. Innych dróg nie ma, więc leziemy nielegalnie i darmowo. Jak wszyscy normalni ludzie.) Łazimy po Cuzco w deszczu i bez planu. Wyjeżdżamy z miasta na kolejne góry, kolejne ruiny. To są jakieś dwa tygodnie, Nowy Rok na głównym placu - przytulam wszystkich, wszystkich, a jest tych wszystkich dużo - tyle darmowego alkoholu za mój czerwony nos klauna, tyle darmowego śmiechu i uśmiechu za moje otwarte ramiona. Jeśli przyjrzysz się temu z bliska, nie robimy nic konkretnego. Piękny, piękny czas. I tak ciężko zebrać się do powrotu do Boliwii.
Navidad a'la Lima, albo ucieczka przed Grinch'em.
W wigilię Wigilii przyjeżdżamy do Limy. Od kiedy przekroczyłysmy granicę, dostajemy po 5-10 zaproszeń dziennie od bodaj wszystkich lokalnych dewiantów: i z tej sterty nagich profili wygrzebujemy jedno, jedno jedyne normalne zaproszenie na święta. Wszystko ustalone, Paco odbierze nas z parku w nocy. To czekamy.
Czeka się wspaniale, bo miasto wita nas darmowymi galeriami, darmową świąteczną animacją w parku. Dużo kotów. I się przytulają. I palemki. I w ogóle wspaniale. Ktoś się dosiada, zaprasza na święta do siebie (bo mieszka sam, ale już kupił indyka, wino i czekoladę, więc chętnie się podzieli); parkowy policjant pożycza nam telefon, żeby zawiadomić P., później wraca, żeby pokazać nam jego odpowiedź. No, jednym słowem doskonale.
Więc zgarnia nas w nocy i odwozi do domu. Wigilię zaczynamy bardzo nudnym śniadaniem (to znaczy: bardzo cichym śniadaniem, jakby człowieka zamknęli w klasztorze jakimś ciemnym i głuchym) i poszukiwaniem prezentów dla ciotek P. Borze zielony. Tęsknię za polską wigilią.
I z każdą godziną tęsknię bardziej: nie dzieje się nic. Każdy w swoim pokoju, przy swoim komputerze, nikt nie rozmawia, nikt nie reaguje na próby rozmowy. Pytam J., jak się czuje, czy może to tylko ja histeryzuję, przyzwyczajona do całej rodziny zwalającej się do domu z kolędami i stosami jedzenia. A więc nie, J. też cierpi - przegrzebując CS grupy znajdujemy czyjąś wiadomość: mieszkam sam, więc zapraszam wszystkich bez planów, będą pewnie ze trzy osoby, ale mamy jedzenie i rum. A-cha! Spisujemy adres Ale, wybiegamy z domu i już jest lepiej. Choćbyśmy miały spędzić święta na ulicy - wszystko jest lepsze, niż to więzienie w domu statystyków.
Do kolacji u Ale jeszcze sporo czasu - ale przecież Wigilia, wszystko zamknięte. Znajdujemy pizzerie i rozpaczając nad taką wigilijną kolacją uśmiechamy się tylko do naszej ucieczki, do niedopitych piw zgarniętych ze stolika obok. Powtarzaj sobie: wszystko jest lepsze, niż święta z Grinchem.
Szukając mieszkania A. zgarniamy z ulicy jakąś przypadkową osobę - ktoś nas zaczepia, właściwie nie ma planów na najbliższe dwie godziny, więc idzie z nami (ostatecznie zostaje do następnego dnia; A. nie bardzo się dziwi, że przychodzimy z kimś, wiec nie ma problemu).
Więc tak. Wszyscy bardzo grzecznie kroją swoje porcje kolacji. Cywilizowane gadki o różnicach kulturalnych, bo tacy jesteśmy internacjonalni wszyscy. Ale, przecież. Godziny. Wino, rum, szampan, whisky. Salsa i argentyński rok. I nagle świta, i nagle widzisz, że wszyscy tarzają się po podłodze, znajdujesz kogoś malującego stopami po płótnie, kogoś śpiewającego na balkonie, kogoś śpiącego w łazience. Oczywiście zostajemy na dłużej... po południu toczymy się tylko, żeby odebrać plecaki z domu Grincha, wracamy na sniadanie, czyli paneton i mojitos. Budzi nas zerwany zlew, powódź w kuchni. Coś ratujemy i wracamy na przytulną podłogę. I tak przez nabliższe dni: rum, plaża i pelikany. Hej kolęda, kolęda!
Czeka się wspaniale, bo miasto wita nas darmowymi galeriami, darmową świąteczną animacją w parku. Dużo kotów. I się przytulają. I palemki. I w ogóle wspaniale. Ktoś się dosiada, zaprasza na święta do siebie (bo mieszka sam, ale już kupił indyka, wino i czekoladę, więc chętnie się podzieli); parkowy policjant pożycza nam telefon, żeby zawiadomić P., później wraca, żeby pokazać nam jego odpowiedź. No, jednym słowem doskonale.
Więc zgarnia nas w nocy i odwozi do domu. Wigilię zaczynamy bardzo nudnym śniadaniem (to znaczy: bardzo cichym śniadaniem, jakby człowieka zamknęli w klasztorze jakimś ciemnym i głuchym) i poszukiwaniem prezentów dla ciotek P. Borze zielony. Tęsknię za polską wigilią.
I z każdą godziną tęsknię bardziej: nie dzieje się nic. Każdy w swoim pokoju, przy swoim komputerze, nikt nie rozmawia, nikt nie reaguje na próby rozmowy. Pytam J., jak się czuje, czy może to tylko ja histeryzuję, przyzwyczajona do całej rodziny zwalającej się do domu z kolędami i stosami jedzenia. A więc nie, J. też cierpi - przegrzebując CS grupy znajdujemy czyjąś wiadomość: mieszkam sam, więc zapraszam wszystkich bez planów, będą pewnie ze trzy osoby, ale mamy jedzenie i rum. A-cha! Spisujemy adres Ale, wybiegamy z domu i już jest lepiej. Choćbyśmy miały spędzić święta na ulicy - wszystko jest lepsze, niż to więzienie w domu statystyków.
Do kolacji u Ale jeszcze sporo czasu - ale przecież Wigilia, wszystko zamknięte. Znajdujemy pizzerie i rozpaczając nad taką wigilijną kolacją uśmiechamy się tylko do naszej ucieczki, do niedopitych piw zgarniętych ze stolika obok. Powtarzaj sobie: wszystko jest lepsze, niż święta z Grinchem.
Szukając mieszkania A. zgarniamy z ulicy jakąś przypadkową osobę - ktoś nas zaczepia, właściwie nie ma planów na najbliższe dwie godziny, więc idzie z nami (ostatecznie zostaje do następnego dnia; A. nie bardzo się dziwi, że przychodzimy z kimś, wiec nie ma problemu).
Więc tak. Wszyscy bardzo grzecznie kroją swoje porcje kolacji. Cywilizowane gadki o różnicach kulturalnych, bo tacy jesteśmy internacjonalni wszyscy. Ale, przecież. Godziny. Wino, rum, szampan, whisky. Salsa i argentyński rok. I nagle świta, i nagle widzisz, że wszyscy tarzają się po podłodze, znajdujesz kogoś malującego stopami po płótnie, kogoś śpiewającego na balkonie, kogoś śpiącego w łazience. Oczywiście zostajemy na dłużej... po południu toczymy się tylko, żeby odebrać plecaki z domu Grincha, wracamy na sniadanie, czyli paneton i mojitos. Budzi nas zerwany zlew, powódź w kuchni. Coś ratujemy i wracamy na przytulną podłogę. I tak przez nabliższe dni: rum, plaża i pelikany. Hej kolęda, kolęda!
Lew morski. Pisco, Paracas, Islas Ballestas.
Przez pustynie tirami tyramy nad Pacyfik. Osiedla domków z trzciny pośrodku niczego, stragany ze słodkimi ogórkami. W nocy Nazca, nocny po Nazce spacer w poszukiwaniu taniego jedzenia - we wstrętnej budce obsługuje nas kilkuletnia dziewczynka. Okropna jest Nazca. Rano uciekamy.
Ale uciekając - uciekając wszystko się ratuje. Zgarnia nas dwójka braci, właściwie to nie planowali wyjeżdżać z miasta, ale autostopowiczom zawsze trzeba pomóc. Obwożą nas po bliskich okolicach, fundują śniadanie z tortilli, soków i lodów, napychają nam plecaki jedzeniem na drogę i odwożą na wieżę, z której widać część linii (tych linii Nazca, co to są bardzo historyczne, histerycznie wręcz historyczne, co to za oglądanie ich z samolotu płaci się Dużo, więc my widzimy tylko to, co z tej zardzewiałej wieży). Dalej już ciężarówki, droga do Pisco. Wybrzeże tańczy i śpiewa.
Bo brzeg oceanu zawsze chyba jest taki, że automatycznie zmieniasz buty na japonki, spodnie na kolorowe kiecki i kwieciste shorty, że zaraz pijesz zimne piwo i drinki z palemką, zaraz rybackie łódki, wycieczki na wyspy, salsa, surferzy i dużo śmiechu. Zrzucamy plecaki w tymczasowym domu i lecimy na bożonarodzeniową imprezę w przetwórni krabów. Pisco, pisco, pisco, juka i kukurydza. I nawet ja tańczę. A to znaczy wiele, bo ja nie tańczę nigdy.
Dalej lwy morskie. Pingwiny. Islas Ballestas - Galapagos dla ubogich, czyli dla nas. Prezent dla siebie nad Boże Narodzenie: jest 23 grudnia, w słońcu łapiemy stopa w górę Panamericany.
Ale uciekając - uciekając wszystko się ratuje. Zgarnia nas dwójka braci, właściwie to nie planowali wyjeżdżać z miasta, ale autostopowiczom zawsze trzeba pomóc. Obwożą nas po bliskich okolicach, fundują śniadanie z tortilli, soków i lodów, napychają nam plecaki jedzeniem na drogę i odwożą na wieżę, z której widać część linii (tych linii Nazca, co to są bardzo historyczne, histerycznie wręcz historyczne, co to za oglądanie ich z samolotu płaci się Dużo, więc my widzimy tylko to, co z tej zardzewiałej wieży). Dalej już ciężarówki, droga do Pisco. Wybrzeże tańczy i śpiewa.
Bo brzeg oceanu zawsze chyba jest taki, że automatycznie zmieniasz buty na japonki, spodnie na kolorowe kiecki i kwieciste shorty, że zaraz pijesz zimne piwo i drinki z palemką, zaraz rybackie łódki, wycieczki na wyspy, salsa, surferzy i dużo śmiechu. Zrzucamy plecaki w tymczasowym domu i lecimy na bożonarodzeniową imprezę w przetwórni krabów. Pisco, pisco, pisco, juka i kukurydza. I nawet ja tańczę. A to znaczy wiele, bo ja nie tańczę nigdy.
Dalej lwy morskie. Pingwiny. Islas Ballestas - Galapagos dla ubogich, czyli dla nas. Prezent dla siebie nad Boże Narodzenie: jest 23 grudnia, w słońcu łapiemy stopa w górę Panamericany.
2013/01/07
El Peru. Koniec swiata.
Latwo jest byc patriota w Peru. Latwo sie w tym kraju zakochac wlasciwie zaraz po przekroczeniu granicy - zwlaszcza ze strony boliwijskiej.
Wszystko jakies takie czyste, jakies takie zorganizowane i zrozumiale (w porownaniu). Co chcesz - jest. Morze, pustynie, dzungla, gory? Salsa, Inkowie, argentynscy wloczedzy? Na zyczenie. Zostajac wewnatrz kraju mozesz ruszac sie swobodnie od lata do zimy w jeden dzien. Bardzo wygodny kraj.
Pierwszy przystanek: Arequipa. Biale miasto pelne szczesliwych turystow. Piekna zmiana dla mnie: mroz znak Titikaki zamieniam na tutejsze slonce. Wlaze na dach, grzeje zmeczone pluca i krzyzuje palce, ze cytryny i juka wyciagna mnie z poczatkow grypy.
Nie wyciagnely. Po dziennej bieganinie po miescie (spotykamy sie z E. i E., sfrustrowanym mechanikiem i szalonym wagabunda; malenkie bary na poddaszach, na blacie ktos rysuje mape kanionu Colca - tedy mozna wejsc za darmo, omijajac straznikow, tutaj mieszka moj dziadek, powiedz, ze mnie znasz, to cie przenocuje i nakarmi) pluca probuja sie wynicowac, leb pelen szlamu. Po mieszkaniu biega dwojka wariatow z Meksyku - w wielkich sombrerach, koco-plaszczach i z butlami tequili w garsci. Z zelkami z tequili. Z ciastkami z tequila. No, z tequila w kazdej postaci. Zapewniaja, ze pomoze - a jak nie pomoze, to przynajmniej sie upije, wiec i tak dobrze. M. - nasz domowy lekarz - potakuje. Pij.
To pije. Rzeczywiscie pomaga: kiegy kolo 1 w nocy wsiadamy w autobus w strone kanionu, moge spokojnie spac, kiedy ktos wali mnie w glowe swoja torba czy swoim dzieckiem przyczepionym do plecow, kiedy ktos spiewa, kiedy ktos chrupie, krzyczy, ze kukurydza z serem i kupujcie, amigos. Cudownie.
Przyjezdzamy na miejsce zaraz po wschodzie slonca, szczesliwe wyskakujac na ziemie bez kontrolerow... Kontrolerzy wyskakuja z naszego autobusu zaraz za nami. A-cha. Wiec trzeba sie bylo sluchac dobrych rad oszustow i lezc te kilka godzin na przelaj. Wstep do kanionu jest bardzo tani dla Peruwianczykow - przeceniony dla krajow Mercosuru - i niesprawiedliwie drogi dla ´´innych´´. J. probuje przekonac kontrolera, ze nie mamy pieniedzy, okradli nas po drodze, tak w ogole to jestesmy z Limy, a ja - ja jestem niemowa. Migam co potrafie, reszte zmyslam, J. marudzi ile moze - wreszcie wchodzimy za cene studenta krajowego. Na jednym bilecie.
Czekamy na kondory, ale kondory najwidoczniej za nami nie przepadaja. Niewazne. Piekny jest kanion, wspaniale gory i taka dziura, taka potezna dziura, ze rzeka w dole wydaje sie w ogole nie plynac, senna niteczka. Najwieksze kolibry swiata, wiskacze i okragla tecza. Cos pieknego.
Kiedy czekamy na samochod, ktory zabierze nas znow do Arequipy, poranny kontroler przynosi nam kubki goracej kawy. Ok, wiec kim jestescie naprawde? Skad jestescie naprawde? Spokojnie, rozumiem, ze nie macie pieniedzy. Siada z nami, gadamy pieknie przez jakis czas; tak, zna E., przyjazni sie z jego dziadkiem, jesli potrzebujemy pomocy w tych okolicach to to jest jego adres, jesli znamy turystow z pieniedzmi i otwarta glowa, on organizuje wypady w kanion, noclegi - jesli chcemy wyswiadczyc mu przysluge i powiedziec o nim ludziom. *
Wracamy do miasta, ale w mieszkaniu nie ma nikogo. Wykonczone i chore chowamy sie przed deszczem w piekarni naprzeciwko domu wygladajac swiatla w oknie czy czlowieka przy drzwiach. Wszyscy wracaja, wiec wracamy do pisco i cytryny. Swiecace okienko komputera przynosi niespodziewane wiadomosci z Polski i Argentyny, zmiany planow dla nas obu. Dla J. wszystko jest juz jasne i wspaniale zorganizowane. Dla mnie to cudowne zamieszanie i calkowity brak pomyslu, jak oplacic rodzinne obowiazki.
Tymczasem: sloneczne dni w Arequipie. D. zawozi nas za miasto, karmi za historie. Zawsze chcial podrozowac, jezdzi troche, ale nigdy nie spotkal autostopowiczow. Jak to dziala? Gdzie spicie, ile pieniedzy potrzebujecie? Jestesmy calkowicie inni i niesamowite jest widziec, jak otwiera sie przed nim calkiem nowy swiat. Nieznana perspektywa. Przez spedzone razem godziny decyduje sie zmienic swoj plan podrozy po Europie: juz nie 20 miast w 40 dni, raczej spokojna jazda, zeby poznac kilka krajow. Cos pieknego.
W oficjalny koniec swiata budzimy sie pod aktywnym wulkanem. Zyjemy? Zyjemy. Wiec ok. D. zawozi nas jeszcze przed praca na poranny spacer, potem zostawia na wylotowce - z niedowierzaniem patrzy, jak zgarnia nas jeden z pierwszych samochodow. Spokojnie i pieknie jedziemy nad Pacyfik.
* Przysluga:
noclegi, wynajem koni, rowerow, camping, trekking Hualcahualca, wynajem sprzetu wysokogorskiego, trekking AmpatoPorteo, wycieczki miejskie, turystyka kulturowa, trekking Kanion Colca
Hospedaje El Refugio del Geyser
Sacarias Oxa Mamani, Erick Oxa Cardenas
Calle Melgar s/n a espaldas del Municipio de Pinchollo
Cel. 959007441-958870316
e-mail aeth_emoc@hotmail.com
Wszystko jakies takie czyste, jakies takie zorganizowane i zrozumiale (w porownaniu). Co chcesz - jest. Morze, pustynie, dzungla, gory? Salsa, Inkowie, argentynscy wloczedzy? Na zyczenie. Zostajac wewnatrz kraju mozesz ruszac sie swobodnie od lata do zimy w jeden dzien. Bardzo wygodny kraj.
Pierwszy przystanek: Arequipa. Biale miasto pelne szczesliwych turystow. Piekna zmiana dla mnie: mroz znak Titikaki zamieniam na tutejsze slonce. Wlaze na dach, grzeje zmeczone pluca i krzyzuje palce, ze cytryny i juka wyciagna mnie z poczatkow grypy.
Nie wyciagnely. Po dziennej bieganinie po miescie (spotykamy sie z E. i E., sfrustrowanym mechanikiem i szalonym wagabunda; malenkie bary na poddaszach, na blacie ktos rysuje mape kanionu Colca - tedy mozna wejsc za darmo, omijajac straznikow, tutaj mieszka moj dziadek, powiedz, ze mnie znasz, to cie przenocuje i nakarmi) pluca probuja sie wynicowac, leb pelen szlamu. Po mieszkaniu biega dwojka wariatow z Meksyku - w wielkich sombrerach, koco-plaszczach i z butlami tequili w garsci. Z zelkami z tequili. Z ciastkami z tequila. No, z tequila w kazdej postaci. Zapewniaja, ze pomoze - a jak nie pomoze, to przynajmniej sie upije, wiec i tak dobrze. M. - nasz domowy lekarz - potakuje. Pij.
To pije. Rzeczywiscie pomaga: kiegy kolo 1 w nocy wsiadamy w autobus w strone kanionu, moge spokojnie spac, kiedy ktos wali mnie w glowe swoja torba czy swoim dzieckiem przyczepionym do plecow, kiedy ktos spiewa, kiedy ktos chrupie, krzyczy, ze kukurydza z serem i kupujcie, amigos. Cudownie.
Przyjezdzamy na miejsce zaraz po wschodzie slonca, szczesliwe wyskakujac na ziemie bez kontrolerow... Kontrolerzy wyskakuja z naszego autobusu zaraz za nami. A-cha. Wiec trzeba sie bylo sluchac dobrych rad oszustow i lezc te kilka godzin na przelaj. Wstep do kanionu jest bardzo tani dla Peruwianczykow - przeceniony dla krajow Mercosuru - i niesprawiedliwie drogi dla ´´innych´´. J. probuje przekonac kontrolera, ze nie mamy pieniedzy, okradli nas po drodze, tak w ogole to jestesmy z Limy, a ja - ja jestem niemowa. Migam co potrafie, reszte zmyslam, J. marudzi ile moze - wreszcie wchodzimy za cene studenta krajowego. Na jednym bilecie.
Czekamy na kondory, ale kondory najwidoczniej za nami nie przepadaja. Niewazne. Piekny jest kanion, wspaniale gory i taka dziura, taka potezna dziura, ze rzeka w dole wydaje sie w ogole nie plynac, senna niteczka. Najwieksze kolibry swiata, wiskacze i okragla tecza. Cos pieknego.
Kiedy czekamy na samochod, ktory zabierze nas znow do Arequipy, poranny kontroler przynosi nam kubki goracej kawy. Ok, wiec kim jestescie naprawde? Skad jestescie naprawde? Spokojnie, rozumiem, ze nie macie pieniedzy. Siada z nami, gadamy pieknie przez jakis czas; tak, zna E., przyjazni sie z jego dziadkiem, jesli potrzebujemy pomocy w tych okolicach to to jest jego adres, jesli znamy turystow z pieniedzmi i otwarta glowa, on organizuje wypady w kanion, noclegi - jesli chcemy wyswiadczyc mu przysluge i powiedziec o nim ludziom. *
Wracamy do miasta, ale w mieszkaniu nie ma nikogo. Wykonczone i chore chowamy sie przed deszczem w piekarni naprzeciwko domu wygladajac swiatla w oknie czy czlowieka przy drzwiach. Wszyscy wracaja, wiec wracamy do pisco i cytryny. Swiecace okienko komputera przynosi niespodziewane wiadomosci z Polski i Argentyny, zmiany planow dla nas obu. Dla J. wszystko jest juz jasne i wspaniale zorganizowane. Dla mnie to cudowne zamieszanie i calkowity brak pomyslu, jak oplacic rodzinne obowiazki.
Tymczasem: sloneczne dni w Arequipie. D. zawozi nas za miasto, karmi za historie. Zawsze chcial podrozowac, jezdzi troche, ale nigdy nie spotkal autostopowiczow. Jak to dziala? Gdzie spicie, ile pieniedzy potrzebujecie? Jestesmy calkowicie inni i niesamowite jest widziec, jak otwiera sie przed nim calkiem nowy swiat. Nieznana perspektywa. Przez spedzone razem godziny decyduje sie zmienic swoj plan podrozy po Europie: juz nie 20 miast w 40 dni, raczej spokojna jazda, zeby poznac kilka krajow. Cos pieknego.
W oficjalny koniec swiata budzimy sie pod aktywnym wulkanem. Zyjemy? Zyjemy. Wiec ok. D. zawozi nas jeszcze przed praca na poranny spacer, potem zostawia na wylotowce - z niedowierzaniem patrzy, jak zgarnia nas jeden z pierwszych samochodow. Spokojnie i pieknie jedziemy nad Pacyfik.
* Przysluga:
noclegi, wynajem koni, rowerow, camping, trekking Hualcahualca, wynajem sprzetu wysokogorskiego, trekking AmpatoPorteo, wycieczki miejskie, turystyka kulturowa, trekking Kanion Colca
Hospedaje El Refugio del Geyser
Sacarias Oxa Mamani, Erick Oxa Cardenas
Calle Melgar s/n a espaldas del Municipio de Pinchollo
Cel. 959007441-958870316
e-mail aeth_emoc@hotmail.com
La Paz, Copacabana, Isla del Sol.
La Paz jest glosna, brudna i strasznie skomplikowana. Agresywni pijacy, kukly-wisielcy (ostrzezenie przed sasiedzkim samosadem), soroche, kurz i krzyk i tylko by uciekac -
gdyby nie to, ze taka jest piekna, ze taka jest pelna, zywa, ze tyle tu wszystkiego i wszystkich.
Sa cmentarzyska sloni. Obskurne pokoje, ktore wynajmuje sie na kilka dni razem z wiadem alkoholu i wiadrem na wymiociny, pije do skutku czyli do smierci.
Sa budowy, ktorych pomyslosc zapewnia sie zakopujac biale lamy albo pijanych bezdomnych.
Sa targi, na kazdym z nich strefa czarownic, suszone plody lam i ziola na wszystko.
Sa domy jak dom J. i M., z pietrem dla CouchSurferow i pieknymi ludzmi podrzucajacymi pilki i pomysly.
Jest duzo historii, duzo zamieszania. Jak to w ogole w slowa wsadzic.
Uciekamy predko zostawiajac na przeczekanie ciezsze czy mniej potrzebne graty. Nad Jezioro Tititaka, w inny swiat, w swiety spokoj.
Copacabana, Wyspa Slonca - cale piekno i wszyscy hipisi kraju, zdaje sie. Noclegi za cztery zlote w domu pelnym zonglerow, klaunow, muzykow i innych bezdomnych. Piekne noce z gitarami, bebnami.
Male, zimne miasteczko. Mala, deszczowa wyspa. Piekna wyspa na Jeziorze Titikaka. Zdzieramy nogi, przemaczamy swetry, zyjemy o koce, chlebie i winie. O ludziach i nadziejach.
Potem do przodu w strone granicy. Do Peru, gdzie wszystko jest bardziej czyste, bardziej zrozumiale, takie dla ludzi i jakby troszke nudne.
gdyby nie to, ze taka jest piekna, ze taka jest pelna, zywa, ze tyle tu wszystkiego i wszystkich.
Sa cmentarzyska sloni. Obskurne pokoje, ktore wynajmuje sie na kilka dni razem z wiadem alkoholu i wiadrem na wymiociny, pije do skutku czyli do smierci.
Sa budowy, ktorych pomyslosc zapewnia sie zakopujac biale lamy albo pijanych bezdomnych.
Sa targi, na kazdym z nich strefa czarownic, suszone plody lam i ziola na wszystko.
Sa domy jak dom J. i M., z pietrem dla CouchSurferow i pieknymi ludzmi podrzucajacymi pilki i pomysly.
Jest duzo historii, duzo zamieszania. Jak to w ogole w slowa wsadzic.
Uciekamy predko zostawiajac na przeczekanie ciezsze czy mniej potrzebne graty. Nad Jezioro Tititaka, w inny swiat, w swiety spokoj.
Copacabana, Wyspa Slonca - cale piekno i wszyscy hipisi kraju, zdaje sie. Noclegi za cztery zlote w domu pelnym zonglerow, klaunow, muzykow i innych bezdomnych. Piekne noce z gitarami, bebnami.
Male, zimne miasteczko. Mala, deszczowa wyspa. Piekna wyspa na Jeziorze Titikaka. Zdzieramy nogi, przemaczamy swetry, zyjemy o koce, chlebie i winie. O ludziach i nadziejach.
Potem do przodu w strone granicy. Do Peru, gdzie wszystko jest bardziej czyste, bardziej zrozumiale, takie dla ludzi i jakby troszke nudne.
Cochabamba: milosc i jedzenie.
Na tej wysokosci nie powinna mnie ruszac choroba wysokosciowa, wiec niech bedzie: to nie soroche, to sorochito, oddycha sie ciezej, chodzi sie trudniej, i tylko by sie wtulic w czlowieka czy kota i sluchac pieknego, cieplego akcentu.
Autobus wypluwa nas w miescie nad ranem. Tluczemy sie w strone Domu wykonczone i niedotlenione, odganiajac psy (duzo psow, duzo psow, ktore bardzo chca gryzc) i pozdrawiajac zonglerow pracujacych od switu na przejsciach dla pieszych. Gory piekne nad brzydkim miastem, gubimy sie troche, prosimy spotkanego policjanta o telefon. Miguel? Dwie osoby, ktore twierdza, ze cie znaja, sa na komisariacie. Przyjdz predko.
Komisariat: betonowa budka pelna broni, smutna zarowka u sufitu, portrety Boliwara, Moralesa, wstretne nacjonalistyczne hasla wymalowane na scianach. Ktos oglada kreskowki popukujac w karabin. Ktos przynosi kawe. Ktos wypytuje Miguela, skad sie tu wzielysmy. Dzien dobry, Cochabambo!
Zrzucamy plecaki, calujemy policzki, zalewamy anyzowa herbate. I juz. Jest dobrze. Boliwia uratowana. Nie wiem nawet, czy rzeczywiscie kocham to miasto, czy zakochalam sie w tych ludziach. Najblizsze dni to Rodzina, najbardziej rodzinna rodzina, jaka w zyciu spotkalam (a spotkalam troche rodzinnych rodzin); tyle smiechu, tyle usciskow, tyle rozmow, tyle jedzenia; ksiezniczko, poloz sie spokojnie, kot zaraz przyjdzie, nastawic wode na herbate? Papuga bez skrzydla, z wykrzywionym dziobem; wiecznie podrozujacy wujek snujacy teorie spiskowe; zmeczony hipis o pokreconym kregoslupie - wszyscy szczesliwie sa tutaj u siebie.
Odsypiamy, krecimy sie po miescie; nocami w starej rzezni festiwal Brechta, dni pelne jedzenia, taniego jedzenia, pysznego jedzenia - okragle brzuchy i napchane policzki, turlamy sie szczesliwie przytuleni, przed siebie, przez sliczny burdel pieknego starego miasta. Rodzinna wyprawa na rynek w poszukiwaniu specjalnej maki, specjalnej kaszy, specjalnego awokado. Porque a la Anka le encanta. To kupimy. To bedziemy lepic pierogi i ogladac filmy. Na srodku ulicy ktos kapie swoje dzieciaki: nagie i pieniste biegaja dookola. Ktos siedzi na progu ubiajajac jajka, ugniatajac ciasto, podstawiajac nogi nieuwaznym przechodniom. Cudny balagan.
Schylamy sie w przejsciach, w budkach, namiotach, w autobusach podciagamy nogi pod brode. A., ktory jest bodaj jedyna wysoka osoba w tym miescie; ja, ktora w Polsce nie siegam nogami do naprzeciwnych siedzen w pociagach. Sciskamy mocniej rece, kiedy na ulicy mijamy dwa krwawe ciala, rozbite glowy, szklo i mozg na ulicy. Uciekamy za miasto, do pustych pueblitos, spiewnego quechua, na kolorowe rynki. Wracamy do Domu nucic piosenki i spokojnie pic matecito de coca.
Maluje na scianie zielone awokado, jakies czule slowka. Przy wyjezdzie wszyscy placza, upewniaja sie, ze za kilka miesiecy wprowadze sie na stale, bo tak krotko, bo przeciez sie nie poznalismy. Bo jeszcze tyle jest do zjedzenia i do przytulenia.
Autobus wypluwa nas w miescie nad ranem. Tluczemy sie w strone Domu wykonczone i niedotlenione, odganiajac psy (duzo psow, duzo psow, ktore bardzo chca gryzc) i pozdrawiajac zonglerow pracujacych od switu na przejsciach dla pieszych. Gory piekne nad brzydkim miastem, gubimy sie troche, prosimy spotkanego policjanta o telefon. Miguel? Dwie osoby, ktore twierdza, ze cie znaja, sa na komisariacie. Przyjdz predko.
Komisariat: betonowa budka pelna broni, smutna zarowka u sufitu, portrety Boliwara, Moralesa, wstretne nacjonalistyczne hasla wymalowane na scianach. Ktos oglada kreskowki popukujac w karabin. Ktos przynosi kawe. Ktos wypytuje Miguela, skad sie tu wzielysmy. Dzien dobry, Cochabambo!
Zrzucamy plecaki, calujemy policzki, zalewamy anyzowa herbate. I juz. Jest dobrze. Boliwia uratowana. Nie wiem nawet, czy rzeczywiscie kocham to miasto, czy zakochalam sie w tych ludziach. Najblizsze dni to Rodzina, najbardziej rodzinna rodzina, jaka w zyciu spotkalam (a spotkalam troche rodzinnych rodzin); tyle smiechu, tyle usciskow, tyle rozmow, tyle jedzenia; ksiezniczko, poloz sie spokojnie, kot zaraz przyjdzie, nastawic wode na herbate? Papuga bez skrzydla, z wykrzywionym dziobem; wiecznie podrozujacy wujek snujacy teorie spiskowe; zmeczony hipis o pokreconym kregoslupie - wszyscy szczesliwie sa tutaj u siebie.
Odsypiamy, krecimy sie po miescie; nocami w starej rzezni festiwal Brechta, dni pelne jedzenia, taniego jedzenia, pysznego jedzenia - okragle brzuchy i napchane policzki, turlamy sie szczesliwie przytuleni, przed siebie, przez sliczny burdel pieknego starego miasta. Rodzinna wyprawa na rynek w poszukiwaniu specjalnej maki, specjalnej kaszy, specjalnego awokado. Porque a la Anka le encanta. To kupimy. To bedziemy lepic pierogi i ogladac filmy. Na srodku ulicy ktos kapie swoje dzieciaki: nagie i pieniste biegaja dookola. Ktos siedzi na progu ubiajajac jajka, ugniatajac ciasto, podstawiajac nogi nieuwaznym przechodniom. Cudny balagan.
Schylamy sie w przejsciach, w budkach, namiotach, w autobusach podciagamy nogi pod brode. A., ktory jest bodaj jedyna wysoka osoba w tym miescie; ja, ktora w Polsce nie siegam nogami do naprzeciwnych siedzen w pociagach. Sciskamy mocniej rece, kiedy na ulicy mijamy dwa krwawe ciala, rozbite glowy, szklo i mozg na ulicy. Uciekamy za miasto, do pustych pueblitos, spiewnego quechua, na kolorowe rynki. Wracamy do Domu nucic piosenki i spokojnie pic matecito de coca.
Maluje na scianie zielone awokado, jakies czule slowka. Przy wyjezdzie wszyscy placza, upewniaja sie, ze za kilka miesiecy wprowadze sie na stale, bo tak krotko, bo przeciez sie nie poznalismy. Bo jeszcze tyle jest do zjedzenia i do przytulenia.
2013/01/02
Prawie Samaipata, czyli nic w Boliwii nie jest proste.
W Santa Cruz nie znalazlysmy nic, co zatrzymaloby nas na dluzej; wiecej: spotkalysmy T, ktory od kilku dni dochodzil tam do siebie po ciezkim epizodzie choroby wysokosciowej - i juz nie mogl wytrzymac, juz musial sie ruszyc. Plan: Samaipata.
Ale nic w Boliwii nie jest takie proste, jakby sie chcialo. Autostop nie dziala chocby z tego prostego wzledu, ze wlasciwie nie ma prywatnych aut - a jesli juz jakies znajdziesz, i tak zazada zaplaty. Drogi sa krete, blotniste i pelne wszelkiej masci taksowek, przed maska spaceruja swinie, przez okno wsadzaja glowy sprzedawcy wszystkiego. Miasta sa szalone i transport smiesznie tani - tak, nawet ja nie protestuje i targujac sie place. Zwlaszcza w porze deszczowej. Nie tak, ze place i wszystko jest pieknie - pol dnia czekamy, az zapelni sie samochod, ktos nas oklamuje, na kogos sie denerwujemy, probujemy znalezc inna opcje, ale znajdujemy tylko burdel i nieskonczone poklady tesknoty za Brazylia.
Wreszcie mikro zostawia nas przy drozce do wioski kilka kilometrow przed Samaipata. Wskazowki, jak trafic do dzisiejszego domu: przejdzcie rzeke i pytajcie o gringos, wszyscy nas znaja.
Przechodzimy rzeke. J pyta o gringos mloda rodzine siedzaca na brzegu. Rodzina przyglada sie nam podejrzliwie i wskazuje palcem na mnie, na T. No przeciez tu ich masz!
Acha. Czyli nie wiedza. Czyli szukamy.
Pytamy jedyne przejezdzajace auto, czy cos wiedza. Wiedza, podwioza. Na przyczepie transportowki pniemy sie powoli w gory, konczy sie wioska, galezie trzepia po twarzach, czasem kto inny doskoczy do boku auta i podjedzie z nami kawalek, piekna jazda. Wysadzaja nas na budowie w srodku lasu - no, tam kilka kilometrow wyzej w gorach mieszkal kiedys jakis gringo, pewnie o niego chodzi; tu macie sciezke, mozecie go szukac, ale juz raczej tam nie mieszka.
Grr.
Szukamy mlodej pary. Blondynka i Paragwajczyk, hipisi. Aach. Oni. Mieszkaja w wiosce, musicie sie cofnac do rzeki.
Grr.
O tyle dobrze, ze cofamy sie z gorki. I ze dookola przepieknie. Idziemy: ledwo oddychajacy T, zdenerwowana odlegloscia J i superszczesliwa po jezdzie ja. Wiele dzieci i kaczek pozniej jestesmy we wlasciwym gospodarstwie.
Jedno z tych: jezdzili wiele lat, pracowali na farmach, w taksowkach, pletli bizuterie i warkocze, zdzierali sobie buty i gardla; wreszcie znalezli kawalek taniej ziemi daleko od wszystkiego, przygarneli psa, trzy koty, ktos dal im pare kur, od kogos kupili nasiona. Teraz spiewaja piosenki ziemniakom i kukurydzy i przysiegam, ze ciezej o szczesliwszych ludzi.
Dzien nad rzeka, dzien w ogrodzie. Wieczorem rozbijamy namiot, zeby uciec jak najdalej od domku z gliny i patykow, tego rodzaju sciany, ktora prawie sie rusza od pluskw Chagasa (T nie ucieka i smieje sie z mojej paranoi - dziekuje, biologio! - i z paranoi J - dzieki, amerykanskie dziecinstwo!), historie i muzyka, glod, mruczace koty. Leje.
Leje cala noc. Caly ranek. Leje tak, ze nie mozna isc sciezka, ze nie dojedziemy juz do Samaipaty. Jak mozemy wrocic? Pare kilometrow do glownej drogi i tam krzyzujac palce mozemy czekac na jakies mikro... Ale T ledwo dycha - i ma pieniadze. Nad cieplym chlebem czekamy na zasieg - potem na jedynego pracujacego kierowce. T placi, wiec mozemy wrocic do Santa Cruz za specjalna deszczowa cene. Wszystko pieknie. Bedziemy zyc.
Szczescie konczy sie w momencie, kiedy rozpedzeni wpadamy w dziure. Opona poszla? Dwie. Zapasaowa mamy jedna, nie mamy zasiegu ani wioski w poblizu. Kierowca prawie placze, potem w ulewie biegnie szukac innych samochodow, pewnie plujac sobie w morde, ze zgodzil sie nas podwiezc. Dluzszy czas potem ruszamy dalej, ryczac ze smiechu, bo co mozemy zrobic innego, niz smiac sie z sytuacji. Kierowca niezrazenie pedzi dalej. Te kola na pewno sa niezniszczalne jak caly boliwijski burdel.
Ale nic w Boliwii nie jest takie proste, jakby sie chcialo. Autostop nie dziala chocby z tego prostego wzledu, ze wlasciwie nie ma prywatnych aut - a jesli juz jakies znajdziesz, i tak zazada zaplaty. Drogi sa krete, blotniste i pelne wszelkiej masci taksowek, przed maska spaceruja swinie, przez okno wsadzaja glowy sprzedawcy wszystkiego. Miasta sa szalone i transport smiesznie tani - tak, nawet ja nie protestuje i targujac sie place. Zwlaszcza w porze deszczowej. Nie tak, ze place i wszystko jest pieknie - pol dnia czekamy, az zapelni sie samochod, ktos nas oklamuje, na kogos sie denerwujemy, probujemy znalezc inna opcje, ale znajdujemy tylko burdel i nieskonczone poklady tesknoty za Brazylia.
Wreszcie mikro zostawia nas przy drozce do wioski kilka kilometrow przed Samaipata. Wskazowki, jak trafic do dzisiejszego domu: przejdzcie rzeke i pytajcie o gringos, wszyscy nas znaja.
Przechodzimy rzeke. J pyta o gringos mloda rodzine siedzaca na brzegu. Rodzina przyglada sie nam podejrzliwie i wskazuje palcem na mnie, na T. No przeciez tu ich masz!
Acha. Czyli nie wiedza. Czyli szukamy.
Pytamy jedyne przejezdzajace auto, czy cos wiedza. Wiedza, podwioza. Na przyczepie transportowki pniemy sie powoli w gory, konczy sie wioska, galezie trzepia po twarzach, czasem kto inny doskoczy do boku auta i podjedzie z nami kawalek, piekna jazda. Wysadzaja nas na budowie w srodku lasu - no, tam kilka kilometrow wyzej w gorach mieszkal kiedys jakis gringo, pewnie o niego chodzi; tu macie sciezke, mozecie go szukac, ale juz raczej tam nie mieszka.
Grr.
Szukamy mlodej pary. Blondynka i Paragwajczyk, hipisi. Aach. Oni. Mieszkaja w wiosce, musicie sie cofnac do rzeki.
Grr.
O tyle dobrze, ze cofamy sie z gorki. I ze dookola przepieknie. Idziemy: ledwo oddychajacy T, zdenerwowana odlegloscia J i superszczesliwa po jezdzie ja. Wiele dzieci i kaczek pozniej jestesmy we wlasciwym gospodarstwie.
Jedno z tych: jezdzili wiele lat, pracowali na farmach, w taksowkach, pletli bizuterie i warkocze, zdzierali sobie buty i gardla; wreszcie znalezli kawalek taniej ziemi daleko od wszystkiego, przygarneli psa, trzy koty, ktos dal im pare kur, od kogos kupili nasiona. Teraz spiewaja piosenki ziemniakom i kukurydzy i przysiegam, ze ciezej o szczesliwszych ludzi.
Dzien nad rzeka, dzien w ogrodzie. Wieczorem rozbijamy namiot, zeby uciec jak najdalej od domku z gliny i patykow, tego rodzaju sciany, ktora prawie sie rusza od pluskw Chagasa (T nie ucieka i smieje sie z mojej paranoi - dziekuje, biologio! - i z paranoi J - dzieki, amerykanskie dziecinstwo!), historie i muzyka, glod, mruczace koty. Leje.
Leje cala noc. Caly ranek. Leje tak, ze nie mozna isc sciezka, ze nie dojedziemy juz do Samaipaty. Jak mozemy wrocic? Pare kilometrow do glownej drogi i tam krzyzujac palce mozemy czekac na jakies mikro... Ale T ledwo dycha - i ma pieniadze. Nad cieplym chlebem czekamy na zasieg - potem na jedynego pracujacego kierowce. T placi, wiec mozemy wrocic do Santa Cruz za specjalna deszczowa cene. Wszystko pieknie. Bedziemy zyc.
Szczescie konczy sie w momencie, kiedy rozpedzeni wpadamy w dziure. Opona poszla? Dwie. Zapasaowa mamy jedna, nie mamy zasiegu ani wioski w poblizu. Kierowca prawie placze, potem w ulewie biegnie szukac innych samochodow, pewnie plujac sobie w morde, ze zgodzil sie nas podwiezc. Dluzszy czas potem ruszamy dalej, ryczac ze smiechu, bo co mozemy zrobic innego, niz smiac sie z sytuacji. Kierowca niezrazenie pedzi dalej. Te kola na pewno sa niezniszczalne jak caly boliwijski burdel.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)