Etiquetas

2012/11/14

Denga i capoeira, czyli warto żyć.

Kiedy piszę do G. z pytaniem o nocleg, ona upewnia się, czy wiem, gdzie mieszka. Zdajesz sobie sprawę, jak to daleko? Że nie ma tu żadnych atrakcji? Że upał, choroby i bieda? Jeśli tak, przyjeżdżaj, możesz zostać ile chcesz!

Droga zajęła mi ostatecznie prawie trzy dni. Kiedy wreszcie przyjechałam, byłam już wydarzeniem: jest! Idzie! Tutaj! I taka różowa! Jedyna gringa w promieniu wielu kilometrów, prawie podwojona plecakiem, w kurzu i słońcu lezie przez ich miasto pośrodku niczego, daleko poza zasięgiem asfaltu. Więc trzeba zaczepić, zatrzymać na ulicy, spróbować znaleźć parę wspólnych słów, no bo jak to, ty zmieniłaś kontynent i jesteś tutaj? Nie w Rio? I naprawdę nie przez przypadek? Trochę niespodziewanej dumy - moje miejsce odwiedzają europejscy turyści!

Europejska turystka sztuk jeden przyjechała niestety nie dla miejsca, bo skąd niby miałaby znać to miejsce. Wypatrzyłam G. szukając tymczasowych domów między Salvadorem a Rio - i od razu postanowiłam zboczyć z drogi, jakkolwiek daleko by to nie było, byle tylko ją poznać. Wyjeżdząjąc kilka dni później rozpaczałam, że umówiłam się z kimś nad ciepłym oceanem, że muszę jechać do najpiękniejszego miasta świata, że nie mogę zostać z nimi. Wszystkim nam, wydaje mi się, przydała się ta wizyta.

Więc od początku. G. to jedna z tych wspaniałych hipisek starej generacji, z papierosem zawsze w ustach, z manifestem zawsze na nich. Wyjechała z Belgii koło dwudziestki, żeby w Indonezji, a potem Korei rodzić dzieci i przekonywać się, że strajki to nie zawsze zajęcie ulic z gitarami, ale też czołgi, więzienia i śmierć. Dwadzieścia lat później znalazła się nagle w zimnej Europie, ze stałą pracą i podejrzeniem nowotworu, więc szybko zostawiła kontrakt, męża i kontynent - od tego czasu mieszka tutaj, w mieście, które jeszcze niedawno (a w dużej części wciąż) mogłoby być ilustracją nędzy.

Pojawiła się tu trochę przez przypadek, kiedy favele były zbudowane w całości z opon, kartonów i co większych śmieci, środkiem błotnistych ścieżek płynęły ścieki z całego miasta, odpady ze szpitala, tak, że pod nogami przesuwały się zużyte strzykawki, gnijące bandaże, robaki ciągle wijące się w żywym rynsztoku. Przy każdym deszczu to wszystko rozlewało się szerzej, podnosiło, zalewało prowizoryczne domy. Dzielice były zamknięte, niepotrzebne, całkowicie ignorowane. Jednocześnie lokalne władze miały się (jak zresztą mają się do tej pory) tłusto i znakomicie.

Razem z jednym z mieszkańców - tym, dzięki któremu trafiła na to miejsce między spalonymi słońcem górami - zaczęli pisać projekty, zbierać pieniądze. Festiwale w Belgii, jarmarki, większe rozrywkowe spędy: ktoś rzucił 3 euro, ktoś czek na dziesiec tysięcy. Budowa centrum Vale Viver - Warto żyć - sprzęt, warsztaty, nauka zawodów, języków, wynajęcie nauczyciela capoeiry, codzienna stołówka dla potrzebujących, zatrudnienie możliwie wielu kobiet z dzielnicy: minimum pracy w stołówce za miesięczny kosz z żywnościa. Poszukiwania sponsorów i programów pomocy. Dostęp do lekarstw, zaganianie chorych i rodziców chorujacych dzieci do szczepień, odrobaczeń, zgłaszania się po podstawową pomoc. Mało skuteczna promocja świadomego rodzicielstwa. Przede wszystkim: ciągła walka ze skorumpowanym, złodziejskim lokalnym rządem. Po miesiącach odwoływań się do wyższych instytucji nagle odnajdują się setki tysięcy reais przeznaczone na budowę dróg i kanalizacji w miejscowych favelach. Robaki powoli znikają z ulic.

Teraz projekt budowy dróg jest już prawie na ukończeniu. W Vale Viver G. poznaje mnie z pracownikami i dzieciakami; właściwie każde z nich ma za sobą jedną z tych historii, do których już całkiem przywykliśmy przez banery humanitarnych akcji, które drażnią nas w kinach i przerwach na reklamy, a które z bliska są nagle całkiem prawdziwe i przerażające jak nigdy.Widzisz tę dziewczynkę? 16 lat, troje dzieci, dwójkę poroniła, wszystkie ze swoim ojcem. Ojciec tej drugiej siedział za próby gwałtu na córkach, ale ich matka zmarła i małe są znów pod jego opieką. Ten ciemny chłopiec to jedno z naszych pierwszych dzieci, nie wierzyłam, że damy radę go uratować, wykańczała go robaczyca i niedożywienie. Ale widzisz, jesteśmy. Czasem się udaję. Czasem płaczę. Ale nie płaczę już tyle, co dziesięć lat temu.

Kiedy G. wraca do domu, zostaję jeszcze w faveli na trening capoeiry. Ćwiczą raz w tygodniu, wielka grupa, dołączyć może kto chce, bo wszystko jest darmowe. Wychodzi im lepiej lub gorzej, ale wszystkim na dobre. Poza samą nauką, poza pozbyciem się złej energii - jeśli ćpasz, wylatujesz z grupy. Proste. Na pierwszym treningu nauczyciel robi każdemu krzywdę: to możesz zrobić komuś, jeśli go nie szanujesz. To samo może ci zrobić kto inny. Bądź dobry. Uważaj.
Kilkoro z nich jest lub może być lepsze od salvadorskich profesjonalistów. W nocy jeden z nich - ten niesamowicie giętki chłopak, patrząc na którego zastanawiasz się, czemu to nie on jest nauczycielem - łapie mnie na ulicy, dziękuje za wizytę, nawet nie wiem, ile to dla nich znaczy (przecież oni nawet nie mają pojęcia, ile to dla mnie znaczy), obiecuje nauczyć się hiszpańskiego, jeśli wrócę. Prędko. Łamiąc trzy jezyki mówię, że powinien być profesjonalistą, że naprawdę może, że nie mogłam oderwać oczu; on miesza się gdzieś pomiędzy dumą a zawstydzeniem, przerzucamy się koślawymi zachwytami; G. ciągnie mnie do domu. Anka, jutro wyjeżdzasz - zaprzyjaźniaj się z nim, ale nie tak!

Pijany, ale wspaniały facet G. kręci się po domu w jej satynowym szlafroku. Owijamy się moskitierami, na dobranoc opowieści o moskitach plujących dengą, niekompetencji lekarzy, przypadkowych śmierciach i systematycznych egzekucjach, papużkach na drzewie mango. Kocham was, kochamy cię. Rano wypijesz kawę i pojedziesz na południe, ale pamiętaj, że zawsze możesz tutaj zamieszkać. Mamy problemy, dużo pracy i jeszcze więcej miłości.

No hay comentarios:

Publicar un comentario