Etiquetas

2012/11/16

Deszcz i nędza, czyli witaj w raju.

Ma kilka podstawowych zalet: jest miły, w miarę mnie rozumie, proponuje mi obiad, nieograniczony dostęp do kawy i internetu, a ostatecznie podwózkę do Cabo Frio. Nieważne, że po drodze musimy zatrzymać się na kilka godzin i sama dojechałabym szybciej - jasne, że zostaję z tym kierowcą!

W połowie drogi oddajemy samochód jego znajomemu i w warsztacie czekamy na własny. Wszystkie zaległe wiadomości, zdjęcia i porcje kafeiny. Mechanicy traktują mnie trochę jak jego dziwkę - ale nie ma problemu, skoro on traktuje mnie jak człowieka. Jedziemy okrężną drogą nad jeziorami; chmury, chmury, stoiska z kukurydzą i budki telefoniczne w kształcie papug. Ponoć to jedno z piękniejszych miejsc w całym stanie, ale najwidoczniej to najwspanialsze mnie omija: dookoła raczej brud i nędza.

Nieważne. W Cabo czeka na mnie A., czyli wystarczający powód, żeby nie jechać prosto do Rio. Mieszka w jednopokojowym domku (łóżko, stół, lodówka, zlew i maleńka łazienka) na hałaśliwych przedmieściach razem z ciężarną kotką zjadaną przez świerzb i zestawem płyt Cayetano Veloso. Przeprowadziła się tu z Rio, żeby uprościć swoje życie. Więc tak jest. Mało pieniędzy, przedmiotów; dużo śmiechu, śpiewu.

Kręcimy się knajpach z sokami, wieczorem koncert, w nocy wyłazi jakieś choróbsko (puszczasz się z nieznajomymi to masz, menelu), rano w dzikiej ulewie idę w swoją stronę. Miasteczka tutaj są połączone, więc kiedy po prawie dwóch godzinach wychodzę na początek autostrady cały mój plecak i wszystkie w środku papiery pływają. Nie ma już problemu z wielką mapą kraju - deszcz przedarł ją na dwie części. Prawie utopiony w kolejnej podróży Gulliwer cierpi na zagięte rogi i faliste strony. W zeszycie rozmywają się daty i adresy.


W końcu na stacji zgarnia mnie ktoś jadący prosto do Rio. Dokąd dokładnie jedziesz? Jesteś sama? Gdzie twój plecak? Bierzesz jakieś dragi? Wyznajesz jakąś religię? Przeszkadza ci dziecko w samochodzie? Nie? Wsiadaj. Wyrzuca mnie w faveli Parque Boa Esperanza, więc z dobrą nadzieją wsiadam już w autobus do centrum, dalej metro w stronę domu D. Na każdej stacji dosiada się kilku sprzedawców wody, chipsów, lodów, koralików, filmów, chust, czego tylko chcesz; niektórzy mają megafony, inni specjalnie piosenki - każdemu udaje się sprzedać dosyć sporo. Dziewczyna siedząca koło mnie wysiada z przedziału z parą nowych kolczyków i płytą, szeleszcząc świeżo kupionymi chrupkami. Naprawdę jestem pod wrażeniem.

Na miejscu okazuje się, że metro i miejski pociąg, chociaż wygladają praktycznie tak samo i ich stacje mają częściowo te same nazwy - to dwie różne sprawy. Więc siłą rzeczy wycieczka po favelach. Na ulicy zagaduje mnie przypadkowo spotkany CouchSurfer - ustalamy, w którym kierunku powinnam dalej jechać (na przystanku ktoś śpiewa mi piosenkę, potem cały autobus naśmiewa się z mojego plecaka - turyści raczej tutaj nie trafiają, zapomnij o samotnych blondynkach w domem na garbie) i po dłuższym czasie docieram pod blok hosta. Za zamkniętą bramą, pod dachem można się spokojnie zdrzemnąć zanim wróci - dobrze, jest czysto, spokojnie i w miarę sucho. Poza zamkniętymi bramami, nie ważne jak bogata byłaby dzielnica, ulice są szczelnie pokryte półmartwymi ciałami ćpunów i ludzkim gównem.

D. wpuszcza mnie do domu i wraca do pracy (jest z nim super-zajebisty Szkot opowiadający o swoim kacu i niekończących się imprezach elektro, jedna z tych osób, przy których ludzkość wydaje mi się obrzydliwa i skończona, tak, że tylko zamknąć się w środku lasu z innymi brudnymi hipisami, grać na fletach i zbierać owoce). Jeszcze lepiej. Zostaję z psem, mokrymi szmatami i rosnącą w najlepsze infekcją, więcej towarzystwa naprawdę nie potrzeba.

Godzinę później pojawia się Jessica: widzimy się po raz pierwszy i od teraz będziemy już jeździć razem. Kiedy dwa dni później budzę się tak chora, że nie jestem już w stanie wyjść z łóżka, a ona w chmurze lecącej z nieba wychodzi po tabletki, które po trzech godzinach całkiem stawiają mnie na nogi - już wiem, że to będą bardzo dobre miesiące.

Zaczęło się Rio, więc zaczęło się na dobre.

No hay comentarios:

Publicar un comentario