Jak w tytule. Już wszystkiego, wszystkim, na jutro/pojutrze i dalsze trzy-setki i dwutysiąclecia.
Słońca tam, gdzie potrzeba słońca. Andaluzyjskich temperatur w Andaluzji, nie: w Polsce. W Polsce niech będzie polska pogoda. Na Litwie litewska. Itd.
Żadnych niepotrzebnych tęsknień - koniecznie tęsknot niezbędnych.
Dobrych wyjść i nie wszelkich wypadków.
Dzielnego kolejnego roku. Dzielonego dla tych, którzy koniecznie muszą dzielić; spokojnego dla tych, którzy go dzielić nie chcą.
Non, je ne suis jamais seul avec ma solitude
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2011/12/30
2011/12/27
Tadek od grzybów.
- A biblioteka otwarta? Już mi się książki skończyły po świętach. Cześć, dzień dobry! Jak tam idzie remont?
Ha, dzień dobry. Ja nie mam pojęcia, kim Pan jest, ale to bardzo ładny pies, co to się tam za Panem kręci. Cześć, psina!
Remont - jak widać, w porządku, ale jeszcze drugie tyle do zrobienia. Biblioteka - mam nadzieję. A my się znamy z...? Bo ja bardzo przepraszam, ale naprawdę nie kojarzę.
Pan Tadek. Pan Tadek zbiera grzyby i czasem nam je ponoć przynosi tutaj. I coś robił na moim dachu, ale ten konserwator to... ech, dupa wołowa. Więc już nie robi. I nas - mnie i siostrę - to od dzieciaka kojarzy, no, może trochę byłyśmy starsze - pamięta, kiedy przyjechałyśmy po raz pierwszy. Tylko nie wie, która to się uczy w Poznaniu? Ja?
Ukochane spotkania. Naprawdę nie kojarzę go w ogóle - nic trudnego, bo właściwie nikogo tutaj nie znam - ale to ładne jest strasznie, takie otwarcie, zaczepienie serdeczne na dwuminutową gadkę.
To dalej. 10 stopni na koniec grudnia (co to ma być?), więc biegnę w letniej tylko bluzie - więc marznę jednak straszliwie, bo temperatura temperaturą, ale lodowaty wiatr nad rzeką robi swoje. Raz-dwa, jeśli się już nie zatrzymam po drodze - nie będzie źle.
Ale na moście czeka na mnie starsza kobieta, uśmiecha się już z daleka. Dzień dobry! Dużo łabędzi, prawda? Ja to tak kocham łabędzie, zawsze im chleba przynoszę. Ładne ma pani włosy - myślałam, że to moja wnuczka biegnie, ona też takie długie ma. Ale pani dłuższe. Proszę lecieć, bo zimno!
No lecę. Skosem przez ulicę, skrótem przez garaże - biblioteka. Biblioteka najlepsza na świecie: najmniejszego polskiego miasta, sama zresztą maleńka, wiele się człowiek nie spodziewa - niesłusznie. Można się dogrzebać do wszystkiego - właśnie ze względu na jej rozmiary, na miejsce. Nie ma zbyt dużo pieniędzy na nowe książki, więc miejsca specjalnie szybko nie ubywa - i nie ma potrzeby pozbywać się tych starych, wszystko zostaje. Wszystko można znaleźć.
Moja karta biblioteczna nie ma numeru, tylko moje nazwisko. Nieważne, ile czasu mnie tu nie ma - nie muszę go podawać, wiadomo. Ta dziewczyna, która siada między regałami, wiesz. I jej matka też czyta. Obie oddają książki po czterech dniach albo czterech miesiącach.
Więc zapas zrobiony, znów bieg przez zewnętrzną lodówkę. Próbuję sobie przypomnieć "normalną" pogodę na wycieczkę po książki - nic, tylko ulewy, gradobicia, mrozy, zamiecie, upały. Takie malutkie cierpienia (?) za literaturę, cena regałowych wykopalisk. Bardzo ładna cena.
Po drodze - Otwarta? - Otwarta!, z braku staruszki na moście pozdrowienie łabędzi, skokami przez zieloną trawę w parku do siebie. Do siebie. Do niebie.
Miasteczko dwulicowe, kochane. Piękna, zabytkowa mieścina nad Bobrem, pełna spokojnych ludzi i dobrych owoców. Pasieka tuż za wałem. Dwa wzgórza: na jednym zamek, na drugim ośmioosobowa wioska pełna szczęśliwych kur i wiecznie niedopieszczonych psów.
Zabita dechami dziura na Dolnym Śląsku, pełna pijaków i krzykaczy, brudu i bezrobocia. Żadnych perspektyw, za to dużo planów zabudowy łąk i zasznurowania rzek. Skorumpowana, zakłamana rada miasta.
Coś tu robię i zawszę robię zbyt mało. Twarz można sobie wybrać. Można widzieć dwie - żyjąc bardziej jedną z nich spróbować małej korekty tej drugiej twarzy. Tysiąca mniejszych czy większych operacji.
Ha, dzień dobry. Ja nie mam pojęcia, kim Pan jest, ale to bardzo ładny pies, co to się tam za Panem kręci. Cześć, psina!
Remont - jak widać, w porządku, ale jeszcze drugie tyle do zrobienia. Biblioteka - mam nadzieję. A my się znamy z...? Bo ja bardzo przepraszam, ale naprawdę nie kojarzę.
Pan Tadek. Pan Tadek zbiera grzyby i czasem nam je ponoć przynosi tutaj. I coś robił na moim dachu, ale ten konserwator to... ech, dupa wołowa. Więc już nie robi. I nas - mnie i siostrę - to od dzieciaka kojarzy, no, może trochę byłyśmy starsze - pamięta, kiedy przyjechałyśmy po raz pierwszy. Tylko nie wie, która to się uczy w Poznaniu? Ja?
Ukochane spotkania. Naprawdę nie kojarzę go w ogóle - nic trudnego, bo właściwie nikogo tutaj nie znam - ale to ładne jest strasznie, takie otwarcie, zaczepienie serdeczne na dwuminutową gadkę.
To dalej. 10 stopni na koniec grudnia (co to ma być?), więc biegnę w letniej tylko bluzie - więc marznę jednak straszliwie, bo temperatura temperaturą, ale lodowaty wiatr nad rzeką robi swoje. Raz-dwa, jeśli się już nie zatrzymam po drodze - nie będzie źle.
Ale na moście czeka na mnie starsza kobieta, uśmiecha się już z daleka. Dzień dobry! Dużo łabędzi, prawda? Ja to tak kocham łabędzie, zawsze im chleba przynoszę. Ładne ma pani włosy - myślałam, że to moja wnuczka biegnie, ona też takie długie ma. Ale pani dłuższe. Proszę lecieć, bo zimno!
No lecę. Skosem przez ulicę, skrótem przez garaże - biblioteka. Biblioteka najlepsza na świecie: najmniejszego polskiego miasta, sama zresztą maleńka, wiele się człowiek nie spodziewa - niesłusznie. Można się dogrzebać do wszystkiego - właśnie ze względu na jej rozmiary, na miejsce. Nie ma zbyt dużo pieniędzy na nowe książki, więc miejsca specjalnie szybko nie ubywa - i nie ma potrzeby pozbywać się tych starych, wszystko zostaje. Wszystko można znaleźć.
Moja karta biblioteczna nie ma numeru, tylko moje nazwisko. Nieważne, ile czasu mnie tu nie ma - nie muszę go podawać, wiadomo. Ta dziewczyna, która siada między regałami, wiesz. I jej matka też czyta. Obie oddają książki po czterech dniach albo czterech miesiącach.
Więc zapas zrobiony, znów bieg przez zewnętrzną lodówkę. Próbuję sobie przypomnieć "normalną" pogodę na wycieczkę po książki - nic, tylko ulewy, gradobicia, mrozy, zamiecie, upały. Takie malutkie cierpienia (?) za literaturę, cena regałowych wykopalisk. Bardzo ładna cena.
Po drodze - Otwarta? - Otwarta!, z braku staruszki na moście pozdrowienie łabędzi, skokami przez zieloną trawę w parku do siebie. Do siebie. Do niebie.
Miasteczko dwulicowe, kochane. Piękna, zabytkowa mieścina nad Bobrem, pełna spokojnych ludzi i dobrych owoców. Pasieka tuż za wałem. Dwa wzgórza: na jednym zamek, na drugim ośmioosobowa wioska pełna szczęśliwych kur i wiecznie niedopieszczonych psów.
Zabita dechami dziura na Dolnym Śląsku, pełna pijaków i krzykaczy, brudu i bezrobocia. Żadnych perspektyw, za to dużo planów zabudowy łąk i zasznurowania rzek. Skorumpowana, zakłamana rada miasta.
Coś tu robię i zawszę robię zbyt mało. Twarz można sobie wybrać. Można widzieć dwie - żyjąc bardziej jedną z nich spróbować małej korekty tej drugiej twarzy. Tysiąca mniejszych czy większych operacji.
2011/12/18
Detoks.
Jest jeden bardzo prosty sposób na unieszkodliwienie mnie: jedzenie pełne antybiotyków, tych naturalnych. To może być też dobry pomysł na względnie przyjemne (bo przyjemne bardzo na pierwszym etapie, i bardzo nie przez kolejną godzinę) samobójstwo w jakimś kiepskim czasie.
Kiedyś szykując kolację próbowaliśmy zrozumieć, skąd się to uczulenie wzięło. Prawie dwadzieścia lat mogłam je jeść - i nagle bach!: szpital, zatrzymane serce - zapomnij o czosnku, o cebuli. Więc zastanawialiśmy się nad tym nagłym uczuleniem odkładając świeżo wykopaną cebulkę na bok i troszkę nad tym popłakując - nie będzie jej w sałatce, ale, cóż - dzięki temu każdy dostanie dodatkową porcję, i to jest coś, to jest coś pięknego - ja nawet teraz, po kilku miesiącach, myśląc o tych soczystych maleństwach, zbyt małych, żeby suszyć je na zimę... ech. No.
Więc Marco mówi, że pewnie po prostu zbyt często ich używałam... że to się tak wydaje, że skoro nie chemia, to można jeść bez obaw ile się chce - ale jak to - nie chemia? A z czego niby są? I skoro działają, działają mocno, to pewnie nie jednostronnie, nie tylko na naszą korzyść. I że jak ze wszystkim - łatwo przegiąć. Że on się leczył burakami na wszystko, bo buraki cudownie działały - i nagle przestały, i nagle było źle. Może nie tak źle, jak ze mną, ale już nie mógł. I tak przez długi czas trzymał się od nich z daleka i prawie płakał na ich widok (Marco kocha buraki) - aż nie wytrzymał, zmobilizował wszystkie siły i teraz po dłuższym detoksie może je znowu jeść - nie tyle, co wcześniej, uważając, ale - może.
Tylko: jak wygląda detoks antyużywkowego, wegańskiego jogina-surowożercy?
Ola mówi, że może właśnie na odwrót, że może przez dwa tygodnie McDonald's i tanie piwo?... Ja bym powiedziała: może nowy tatuaż? Kali na żołądku, księżyc na wnętrzu łokcia, słońce na słonecznym splocie - może zaczarować ciało? Próbować zawsze warto.
Ale ok, mi do Marco daleko. Więc detoks. Tylko - co może mnie oczyścić bardziej, niż dwa miesiące w trasie, na głodniaka, w ciągłym ruchu, z głową czystą? Dalej jeść nie mogę tak, jak jadłam, leczyć się nimi nie mogę.
Jednocześnie cudownie jakoś jedzenie od kogoś, jedzenie wyciągane własnoręcznie z ziemi, zrywane z drzew, mało jedzenia, jedzenie jako błogosławieństwo od karmiącego - działa. Działa to znaczy mogę zjeść trochę tego, po czym powinnam spuchnąć i umrzeć; może mnie na nogi postawić wszystko, cokolwiek. Herbata zrobiona z czułością. Pomidor zdejmujący gorączkę, jabłko leczące wszystkie smutki świata. Ile razy ktoś mnie leczył ciepłą drożdżówką, to się nie mieści w głowie.
Teraz, tutaj nie ma kto dawać mi drożdżówek i warzyw, więc przez tydzień próbowałam czarować imbirem i miodem, wrzątkiem i cytryną. Pół działa. Współdziała. Z życzeniami zdrowia - przypadkowymi? Nie pamiętał nawet człowiek, że istnieję. Możliwe, że nie pamięta dalej; ale tego, że energia płynie i działa, i mówi o wszystkim - trzymać się będę. Powiedział ktoś: zdrowie i wolność dla ciebie! - i chodzę, mówię, fałszuję. Jak ryba, jak koń.
Więc po co witaminy, bogowie i bakteriostatyki, kiedy ktoś nam dobrze i szczerze życzy? Nie wiem nawet, czy czekać na zaklęcie zdejmujące alergie - na razie spróbuję dalej kręcić się koło ludzi promieniujących miłością, napromieniować siebie, wybić wszystkie wewnętrzne świństwa. To jedno zawsze wychodzi na zdrowie.
The weight of the world is love. Under the burden of solitude, under the burden of dissatisfaction the weight, the weight we carry is love. ... But we carry the weight wearily, and so must rest in the arms of love at last, must rest in the arms of love.
Kiedyś szykując kolację próbowaliśmy zrozumieć, skąd się to uczulenie wzięło. Prawie dwadzieścia lat mogłam je jeść - i nagle bach!: szpital, zatrzymane serce - zapomnij o czosnku, o cebuli. Więc zastanawialiśmy się nad tym nagłym uczuleniem odkładając świeżo wykopaną cebulkę na bok i troszkę nad tym popłakując - nie będzie jej w sałatce, ale, cóż - dzięki temu każdy dostanie dodatkową porcję, i to jest coś, to jest coś pięknego - ja nawet teraz, po kilku miesiącach, myśląc o tych soczystych maleństwach, zbyt małych, żeby suszyć je na zimę... ech. No.
Więc Marco mówi, że pewnie po prostu zbyt często ich używałam... że to się tak wydaje, że skoro nie chemia, to można jeść bez obaw ile się chce - ale jak to - nie chemia? A z czego niby są? I skoro działają, działają mocno, to pewnie nie jednostronnie, nie tylko na naszą korzyść. I że jak ze wszystkim - łatwo przegiąć. Że on się leczył burakami na wszystko, bo buraki cudownie działały - i nagle przestały, i nagle było źle. Może nie tak źle, jak ze mną, ale już nie mógł. I tak przez długi czas trzymał się od nich z daleka i prawie płakał na ich widok (Marco kocha buraki) - aż nie wytrzymał, zmobilizował wszystkie siły i teraz po dłuższym detoksie może je znowu jeść - nie tyle, co wcześniej, uważając, ale - może.
Tylko: jak wygląda detoks antyużywkowego, wegańskiego jogina-surowożercy?
Ola mówi, że może właśnie na odwrót, że może przez dwa tygodnie McDonald's i tanie piwo?... Ja bym powiedziała: może nowy tatuaż? Kali na żołądku, księżyc na wnętrzu łokcia, słońce na słonecznym splocie - może zaczarować ciało? Próbować zawsze warto.
Ale ok, mi do Marco daleko. Więc detoks. Tylko - co może mnie oczyścić bardziej, niż dwa miesiące w trasie, na głodniaka, w ciągłym ruchu, z głową czystą? Dalej jeść nie mogę tak, jak jadłam, leczyć się nimi nie mogę.
Jednocześnie cudownie jakoś jedzenie od kogoś, jedzenie wyciągane własnoręcznie z ziemi, zrywane z drzew, mało jedzenia, jedzenie jako błogosławieństwo od karmiącego - działa. Działa to znaczy mogę zjeść trochę tego, po czym powinnam spuchnąć i umrzeć; może mnie na nogi postawić wszystko, cokolwiek. Herbata zrobiona z czułością. Pomidor zdejmujący gorączkę, jabłko leczące wszystkie smutki świata. Ile razy ktoś mnie leczył ciepłą drożdżówką, to się nie mieści w głowie.
Teraz, tutaj nie ma kto dawać mi drożdżówek i warzyw, więc przez tydzień próbowałam czarować imbirem i miodem, wrzątkiem i cytryną. Pół działa. Współdziała. Z życzeniami zdrowia - przypadkowymi? Nie pamiętał nawet człowiek, że istnieję. Możliwe, że nie pamięta dalej; ale tego, że energia płynie i działa, i mówi o wszystkim - trzymać się będę. Powiedział ktoś: zdrowie i wolność dla ciebie! - i chodzę, mówię, fałszuję. Jak ryba, jak koń.
Więc po co witaminy, bogowie i bakteriostatyki, kiedy ktoś nam dobrze i szczerze życzy? Nie wiem nawet, czy czekać na zaklęcie zdejmujące alergie - na razie spróbuję dalej kręcić się koło ludzi promieniujących miłością, napromieniować siebie, wybić wszystkie wewnętrzne świństwa. To jedno zawsze wychodzi na zdrowie.
The weight of the world is love. Under the burden of solitude, under the burden of dissatisfaction the weight, the weight we carry is love. ... But we carry the weight wearily, and so must rest in the arms of love at last, must rest in the arms of love.
2011/12/08
Plan?
Będzie bardzo krótko, chodzi o bardzo krótką sprawę. Wrzesień parę lat temu.
Więc ja: z pewnego powodu cofnęłam się z Ukrainy. Spóźniłam się potem na pociąg, który miał mnie zabrać między ludzi ruszających właśnie w las. Siedziałam w Kaczawskich smutna i bez pomysłu na te pozostałe dwa tygodnie lata.
Więc Kasia: do dyspozycji ten sam czas, ten sam brak pomysłu. Wiadomość na CouchSurfingowej grupie autostopowej:
Cześć, jeśli ktoś z was chciałby wybrać się gdzieś w najbliższym czasie, dajcie znać. Może kraje nadbałtyckie? Nigdy nie byłam. Mam dwa tygodnie wolnego i żadnych pieniędzy.
No, ja byłam. Ale już jakiś czas temu... To piszę.
Taka mniej więcej trasa może być? Może być. Więc jedźmy. Ty szukasz noclegów tu, ja tam. Ruszamy rano. Do zobaczenia.
Tak pięć wiadomości i parę dni później spotkałyśmy się we Wrocławiu - i dalej. Wiedziałyśmy tylko, żeby szukać drugiej osoby z dużym plecakiem - i że będzie wspaniale.
Już nieważne, kto się jak denerwował później. Ważne, że przez większość czasu działało. Bo działało. Bo jak to - miałoby nie działać? Niewiele trzeba - dużo dobrej woli. Reszta jest oczywista.
Więc plaże, porty, wodospady. Gotowanie na dworcach, w parkach, punktach widokowych. Choroby i ucieczki przed tirowcami. - Długo się znacie? - Pięć minut. Właśnie przed chwilą się poznałyśmy. - To dokąd jedziecie? - No, do Estonii. I tam po drodze też. To są wszystko osobne opowiastki: wszystkie smaczki darmowego powsinożenia się po świecie.
Chodzi tylko o to, że się da. Da się tym lepiej, im mniej się spodziewa i planuje. Chodzi o to, żeby się nie zamykać. I o to, przede wszystkim o to, że to jest zbrodnia kiedykolwiek zapomnieć, że było dobrze.
Każdy jest artystą, ale tylko artyści o tym wiedzą.
Więc ja: z pewnego powodu cofnęłam się z Ukrainy. Spóźniłam się potem na pociąg, który miał mnie zabrać między ludzi ruszających właśnie w las. Siedziałam w Kaczawskich smutna i bez pomysłu na te pozostałe dwa tygodnie lata.
Więc Kasia: do dyspozycji ten sam czas, ten sam brak pomysłu. Wiadomość na CouchSurfingowej grupie autostopowej:
Cześć, jeśli ktoś z was chciałby wybrać się gdzieś w najbliższym czasie, dajcie znać. Może kraje nadbałtyckie? Nigdy nie byłam. Mam dwa tygodnie wolnego i żadnych pieniędzy.
No, ja byłam. Ale już jakiś czas temu... To piszę.
Taka mniej więcej trasa może być? Może być. Więc jedźmy. Ty szukasz noclegów tu, ja tam. Ruszamy rano. Do zobaczenia.
Tak pięć wiadomości i parę dni później spotkałyśmy się we Wrocławiu - i dalej. Wiedziałyśmy tylko, żeby szukać drugiej osoby z dużym plecakiem - i że będzie wspaniale.
Już nieważne, kto się jak denerwował później. Ważne, że przez większość czasu działało. Bo działało. Bo jak to - miałoby nie działać? Niewiele trzeba - dużo dobrej woli. Reszta jest oczywista.
Więc plaże, porty, wodospady. Gotowanie na dworcach, w parkach, punktach widokowych. Choroby i ucieczki przed tirowcami. - Długo się znacie? - Pięć minut. Właśnie przed chwilą się poznałyśmy. - To dokąd jedziecie? - No, do Estonii. I tam po drodze też. To są wszystko osobne opowiastki: wszystkie smaczki darmowego powsinożenia się po świecie.
Chodzi tylko o to, że się da. Da się tym lepiej, im mniej się spodziewa i planuje. Chodzi o to, żeby się nie zamykać. I o to, przede wszystkim o to, że to jest zbrodnia kiedykolwiek zapomnieć, że było dobrze.
Każdy jest artystą, ale tylko artyści o tym wiedzą.
2011/12/04
Kenny. Andrea.
We're in a scooby-doo van, going to Canos de Meca, you're gonna love it, we'll grab you from Tarife!
Ok. Jechałyśmy z Gibraltaru w czwórkę, podzielone na dwa samochody, i tak miałyśmy się tam spotkać - tyle osób nas tam odsyłało, bo pięknie, najpiękniej, i Afryki można już prawie dotknąć! To jedziemy, a skoro ktoś chce nas stamtąd zabrać w jeszcze lepsze miejsce - jedziemy tym bardziej.
Na miejscu - wiatr, straszny wiatr, coś dziwnego na początku i nie do wytrzymania już po chwili. Pięknie, fakt. Ale tak okropnie, okropnie dmucha. Najwięcej jest ponoć w Tarife samobójstw. Nic specjalnie dziwnego.
Na miejscu - Maja i Dunja i ich kierowca. Scooby-Doo van. Przepiękny. Kierowca: Kenny, zgarnął dziewczyny na granicy z Gibraltarem; po chwili okazało się, że naszego półwyspiańskiego hosta zna od dzieciństwa, więc z chęcią, z chęcią zabierze nas w jakieś ciekawsze miejsce. W ogóle zawiezie nas wszędzie, gdzie tylko chcemy. Zresztą, nawet i bez tej znajomości zabrałby nas wszędzie. Kochany człowiek. Excellent, excellent, cheers!
W Tarife co raz wpadamy na jego znajomych. Surfuje, oni tu wszyscy surfują, więc wszyscy się znają. Pali, oni tu wszyscy palą, więc jak mają się nie znać? Cheers, cheers, odkrusz sobie trochę, my jedziemy dalej.
Miałyśmy wybrać miejsce, parę miejsc nam pokazał... Wszystko piękne. Najpiękniejsza sama trasa: ten cudowny samochód, kaktusy przy drodze, floydzi, haszysz i nasza droga na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Nasza rozanielona piątka. Wish you were here.
Więc miejsce... z którejś plaży wskoczyliśmy do zimnej wody, wysuszeni resztką słońca i nadmiarem wiatru podjechaliśmy ostatecznie do Canos. Kenny jechał dalej, na ekskluzywną imprezę, na którą się nie nadawałyśmy, więc przebrałyśmy się tylko prędko (chorwackie "prędko"), zostawiłyśmy graty w aucie - gdzieś przepijemy czy prześpimy noc, zobaczymy się rano. Cheers!
Jeden jedyny problem, że pieniędzy mało, w Canos zimno, a śpiworów brak. Pub, jakiś pub... Bardzo wspaniały, z tłumem w środku i wielkim, spokojnym ogrodem pełnym hamaków i materacy. Ktoś pije, ktoś zasypia. Sprawiedliwy podział.
Ale pub kiedyś się zamyka, policja przepędza kiedyś palących (wracają po chwili), trzeba kiedyś położyć się w spokojnym miejscu. W jakimś miejscu, w którym nie rozdepcze nas przypadkowe pijane stadko, gdzie nie będzie nam chuchać na karki ta marudna straż.
Więc zimna, wilgotna noc na plaży. Ktoś opowiada dziewczynom o miejscu, w które możemy się przenieść, jeśli zostajemy tu na dłużej. Jego pies biega dookoła nas. Podniosłam głowę, on mnie pogłaskał, śpij dalej, spokojnie. Dla mnie ta noc polegała na przekręcaniu się w ten sposób, żeby jak najmniejszą powierzchnią dotykać wilgotnego piasku; one głównie zachwycały się Andreą.
Podszedł raz, bo widział, że nie mamy gdzie spać. Kiepski pomysł z tą plażą - jest lasek, trochę za miastem, tam można się rozbić, można spać po prostu na ziemi jeśli wiesz, jak omijać toalety. Nie wieje, jest sporo ludzi i sporo psów. Taki wielki dom bez dachu, większość jest przejazdem, sporo zostaje na dłużej.
On - on nie wie sam. Tak jeździ. Czasem w większych miastach puszcza bańki mydlane - ogromne mydlane bańki ze sznurka, można troszkę na tym zarobić, starcza na jedzenie dla niego i psa. Tak jeździ. Ze zwierzakiem trochę ciężej złapać stopa, ale da się, tu jest dobrze, ludzie są dobrzy dobry klimat, palemki i ciepłe morze. Bardzo jest dobrze.
Pies ma dredy za uszami i chustkę na szyi. Andrea - trochę wszystkiego na głowie, najspokojniejszy, ciepły uśmiech, jakąś pasiastą szmatkę zasłaniającą kawałek pięknego, zdrowego ciała. I bardzo piękne, zdrowe życie, i bardzo ciepłe serce - to on i to pies. Złote stworzenia.
Spotkaliśmy się potem w ciągu dnia przez przypadek kilka razy, trochę na chwilę i na zawsze trochę. O niczym, o wszystkim. Razem, każdy osobno, każdy do czegoś się uśmiecha. Z bezsennego powarkiwania płynnie przechodzimy w mruczenie. Obserwacje znad porannego soku: każdy tu ma dreda, choćby jednego, choćby malutkiego. Ładne to. Trochę śmieszne.
Więc parę razy trochę całkiem i trochę wcale się spotkaliśmy; i całkiem nie potrzeba prób opisu, bo jak wszystko, jak nic opisać? Wrócił do nas potem Kenny, excellent!; Kenny, którym tak strasznie cieszyły się dziewczyny, którym cieszyły się troszeczkę, minimalnie mniej po tej nocy. Jednak czegoś brakuje. Wolność a wolność. Cieszyły się może troszkę mniej dlatego, że ich wolność jest bliżej niego, że to nie pies w kudłach i chustce.
Znowu to morze kochane, wesoły van, piękna droga z Kennym i dalej do domu, w Maladze znowu Malaga, po Hiszpanii znowu inna jakaś migracja. Każdy po swojemu, osobno, razem, tak samo, zawsze inaczej. Bardzo wszystko przepięknie, nie zawsze.
Pytałam Maji o imię tego Włocha całkiem niedawno. ANDREA, it's Andrea, ej chica, I'll always remember that!
Ok. Jechałyśmy z Gibraltaru w czwórkę, podzielone na dwa samochody, i tak miałyśmy się tam spotkać - tyle osób nas tam odsyłało, bo pięknie, najpiękniej, i Afryki można już prawie dotknąć! To jedziemy, a skoro ktoś chce nas stamtąd zabrać w jeszcze lepsze miejsce - jedziemy tym bardziej.
Na miejscu - wiatr, straszny wiatr, coś dziwnego na początku i nie do wytrzymania już po chwili. Pięknie, fakt. Ale tak okropnie, okropnie dmucha. Najwięcej jest ponoć w Tarife samobójstw. Nic specjalnie dziwnego.
Na miejscu - Maja i Dunja i ich kierowca. Scooby-Doo van. Przepiękny. Kierowca: Kenny, zgarnął dziewczyny na granicy z Gibraltarem; po chwili okazało się, że naszego półwyspiańskiego hosta zna od dzieciństwa, więc z chęcią, z chęcią zabierze nas w jakieś ciekawsze miejsce. W ogóle zawiezie nas wszędzie, gdzie tylko chcemy. Zresztą, nawet i bez tej znajomości zabrałby nas wszędzie. Kochany człowiek. Excellent, excellent, cheers!
W Tarife co raz wpadamy na jego znajomych. Surfuje, oni tu wszyscy surfują, więc wszyscy się znają. Pali, oni tu wszyscy palą, więc jak mają się nie znać? Cheers, cheers, odkrusz sobie trochę, my jedziemy dalej.
Miałyśmy wybrać miejsce, parę miejsc nam pokazał... Wszystko piękne. Najpiękniejsza sama trasa: ten cudowny samochód, kaktusy przy drodze, floydzi, haszysz i nasza droga na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Nasza rozanielona piątka. Wish you were here.
Więc miejsce... z którejś plaży wskoczyliśmy do zimnej wody, wysuszeni resztką słońca i nadmiarem wiatru podjechaliśmy ostatecznie do Canos. Kenny jechał dalej, na ekskluzywną imprezę, na którą się nie nadawałyśmy, więc przebrałyśmy się tylko prędko (chorwackie "prędko"), zostawiłyśmy graty w aucie - gdzieś przepijemy czy prześpimy noc, zobaczymy się rano. Cheers!
Jeden jedyny problem, że pieniędzy mało, w Canos zimno, a śpiworów brak. Pub, jakiś pub... Bardzo wspaniały, z tłumem w środku i wielkim, spokojnym ogrodem pełnym hamaków i materacy. Ktoś pije, ktoś zasypia. Sprawiedliwy podział.
Ale pub kiedyś się zamyka, policja przepędza kiedyś palących (wracają po chwili), trzeba kiedyś położyć się w spokojnym miejscu. W jakimś miejscu, w którym nie rozdepcze nas przypadkowe pijane stadko, gdzie nie będzie nam chuchać na karki ta marudna straż.
Więc zimna, wilgotna noc na plaży. Ktoś opowiada dziewczynom o miejscu, w które możemy się przenieść, jeśli zostajemy tu na dłużej. Jego pies biega dookoła nas. Podniosłam głowę, on mnie pogłaskał, śpij dalej, spokojnie. Dla mnie ta noc polegała na przekręcaniu się w ten sposób, żeby jak najmniejszą powierzchnią dotykać wilgotnego piasku; one głównie zachwycały się Andreą.
Podszedł raz, bo widział, że nie mamy gdzie spać. Kiepski pomysł z tą plażą - jest lasek, trochę za miastem, tam można się rozbić, można spać po prostu na ziemi jeśli wiesz, jak omijać toalety. Nie wieje, jest sporo ludzi i sporo psów. Taki wielki dom bez dachu, większość jest przejazdem, sporo zostaje na dłużej.
On - on nie wie sam. Tak jeździ. Czasem w większych miastach puszcza bańki mydlane - ogromne mydlane bańki ze sznurka, można troszkę na tym zarobić, starcza na jedzenie dla niego i psa. Tak jeździ. Ze zwierzakiem trochę ciężej złapać stopa, ale da się, tu jest dobrze, ludzie są dobrzy dobry klimat, palemki i ciepłe morze. Bardzo jest dobrze.
Pies ma dredy za uszami i chustkę na szyi. Andrea - trochę wszystkiego na głowie, najspokojniejszy, ciepły uśmiech, jakąś pasiastą szmatkę zasłaniającą kawałek pięknego, zdrowego ciała. I bardzo piękne, zdrowe życie, i bardzo ciepłe serce - to on i to pies. Złote stworzenia.
Spotkaliśmy się potem w ciągu dnia przez przypadek kilka razy, trochę na chwilę i na zawsze trochę. O niczym, o wszystkim. Razem, każdy osobno, każdy do czegoś się uśmiecha. Z bezsennego powarkiwania płynnie przechodzimy w mruczenie. Obserwacje znad porannego soku: każdy tu ma dreda, choćby jednego, choćby malutkiego. Ładne to. Trochę śmieszne.
Więc parę razy trochę całkiem i trochę wcale się spotkaliśmy; i całkiem nie potrzeba prób opisu, bo jak wszystko, jak nic opisać? Wrócił do nas potem Kenny, excellent!; Kenny, którym tak strasznie cieszyły się dziewczyny, którym cieszyły się troszeczkę, minimalnie mniej po tej nocy. Jednak czegoś brakuje. Wolność a wolność. Cieszyły się może troszkę mniej dlatego, że ich wolność jest bliżej niego, że to nie pies w kudłach i chustce.
Znowu to morze kochane, wesoły van, piękna droga z Kennym i dalej do domu, w Maladze znowu Malaga, po Hiszpanii znowu inna jakaś migracja. Każdy po swojemu, osobno, razem, tak samo, zawsze inaczej. Bardzo wszystko przepięknie, nie zawsze.
Pytałam Maji o imię tego Włocha całkiem niedawno. ANDREA, it's Andrea, ej chica, I'll always remember that!
2011/11/14
Święto Podległości.
11.11.11, bardzo ładna data. Rzadko się taka data zdarza. 11:02, 11.11.2011, pociąg rusza ze stacji Poznań w stronę bliskiego południa, tam, gdzie jeszcze nie sięgają papugi i palmy, ale jednak jest człowiekowi cieplej. Jedna taka minuta przez ostatnie dwa tysiące i dwanaście lat. W niej: jedna bardzo wyjątkowa, jedenasta sekunda. Ładna ta sekunda.
Więc w tej sekundzie jednej na dwa tysiące ileś lat wiercę się w korytarzu, kucać próbuję jak i pół Polski, która ten korytarz ze mną dzieli (w tej sekundzie i przez następne trzy godziny). Wiercimy się w dół Polski, książki po polsku czytamy - taka mała manifestacja, skoro już data jest jaka jest. Manifestacja przeciwko idiotom w Warszawie, we Wrocławiu, z ich flagami na mundurach i mniej lub bardziej pijanym wrzaskiem, przeciwko bazgrołom na stacjach, na ścianach, że WHITE POWER i POLSKA CAŁA TYLKO BIAŁA, przeciwko zaściankowości, zatwardziałości, zawiści, zamknięciu, zacofaniu... Jedziemy i czytamy, cały korytarz czyta, z nogami na walizkach, na ścianach; cały korytarz uśmiechnięty mimo całego w nim tłoku, bo jak tu marudzić, kiedy długi weekend zaczyna się przemykającymi we mgle sarenkami, kiedy się każdy do tych sarenek znad swojej książki szczerzy szczerze?
Ja - zostawiłam kotu rozkręcony kaloryfer, zapakowałam siebie, ściągam D. do Wrocławia; D., czyli jeden z najpiękniejszych przypadków, czyli ludzi, czyli jakiegoś niesamowitego zderzenia się żyć w jakimś konkretnym miejscu, w jakiejś konkretnej minucie, w którejś z tych minut z ostatnich czterdziestu tysięcy lat, które mniej lub bardziej rozumnie spędzamy w Europie. Cieplej jest przez to, przez nią.
Przez jej rajstopy w paski i w paski czapkę, przez fajki skręcane zgrabiałymi dłońmi, którymi się jednak przecież dzieli (fajkami, dłońmi), przez śmiech najgłośniejszy, ten ryk prosto z brzucha, z serca, z całych płuc, historie, kieliszki, oczy wypatrujące raczej mazaków, niż monumentów, mieszaninę dowolnej ilości języków, w której jęczeć i rechotać można na każdy temat.
Powinno być może w ten sposób: to jest miasto historyczne, obejrzałyśmy jego starą część, poszłyśmy na koncert wspaniały i taki ach! egzotyczny!, nad kawą rozmawiałyśmy o życiu. Co w tym specjalnego? Więc: jest taki słup, na którym plakat wygląda, jak pewien konkretny Bask (można się na ten słup wspiąć), jest taki klub, w którym pijanych Polaków masz ochotę prać po mordach za ich eleganctwo, taki bar, w którym jedzenie ciepłe i tanie szuflujesz w mordę własną w odmarzającym zachwycie. Takie mieszkanie, które przyjaciel zostawia do użytku pod swoją nieobecność, takie lotnisko, na którym po tej nieobecności ląduje (nie odbierasz przyjaciela z lotniska, bo jeszcze się trochę wbrew planom zataczasz, zatańczasz).
Taka konkretna godzina, w której zależysz znów od pociągu (co to jest zresztą za wybór, po co ta rezygnacja z luksusów autostopu?), po tej minucie, kiedy cię przyjaciel przed kolejnym widzeniem ściska, przed tą sekundą, kiedy szczęśliwy kot biegnie do drzwi; konkretne stulecie, w którym to wszystko istnieje, to wszystko od siebie zależy - ty od tego kota, kot od ciebie, od ciebie obecność czyjaś gdzieś, od istnienia kogoś twoje bycie.
I w tych sekundach, latach, -leciach: what better place than this, what better time than now?
Więc w tej sekundzie jednej na dwa tysiące ileś lat wiercę się w korytarzu, kucać próbuję jak i pół Polski, która ten korytarz ze mną dzieli (w tej sekundzie i przez następne trzy godziny). Wiercimy się w dół Polski, książki po polsku czytamy - taka mała manifestacja, skoro już data jest jaka jest. Manifestacja przeciwko idiotom w Warszawie, we Wrocławiu, z ich flagami na mundurach i mniej lub bardziej pijanym wrzaskiem, przeciwko bazgrołom na stacjach, na ścianach, że WHITE POWER i POLSKA CAŁA TYLKO BIAŁA, przeciwko zaściankowości, zatwardziałości, zawiści, zamknięciu, zacofaniu... Jedziemy i czytamy, cały korytarz czyta, z nogami na walizkach, na ścianach; cały korytarz uśmiechnięty mimo całego w nim tłoku, bo jak tu marudzić, kiedy długi weekend zaczyna się przemykającymi we mgle sarenkami, kiedy się każdy do tych sarenek znad swojej książki szczerzy szczerze?
Ja - zostawiłam kotu rozkręcony kaloryfer, zapakowałam siebie, ściągam D. do Wrocławia; D., czyli jeden z najpiękniejszych przypadków, czyli ludzi, czyli jakiegoś niesamowitego zderzenia się żyć w jakimś konkretnym miejscu, w jakiejś konkretnej minucie, w którejś z tych minut z ostatnich czterdziestu tysięcy lat, które mniej lub bardziej rozumnie spędzamy w Europie. Cieplej jest przez to, przez nią.
Przez jej rajstopy w paski i w paski czapkę, przez fajki skręcane zgrabiałymi dłońmi, którymi się jednak przecież dzieli (fajkami, dłońmi), przez śmiech najgłośniejszy, ten ryk prosto z brzucha, z serca, z całych płuc, historie, kieliszki, oczy wypatrujące raczej mazaków, niż monumentów, mieszaninę dowolnej ilości języków, w której jęczeć i rechotać można na każdy temat.
Powinno być może w ten sposób: to jest miasto historyczne, obejrzałyśmy jego starą część, poszłyśmy na koncert wspaniały i taki ach! egzotyczny!, nad kawą rozmawiałyśmy o życiu. Co w tym specjalnego? Więc: jest taki słup, na którym plakat wygląda, jak pewien konkretny Bask (można się na ten słup wspiąć), jest taki klub, w którym pijanych Polaków masz ochotę prać po mordach za ich eleganctwo, taki bar, w którym jedzenie ciepłe i tanie szuflujesz w mordę własną w odmarzającym zachwycie. Takie mieszkanie, które przyjaciel zostawia do użytku pod swoją nieobecność, takie lotnisko, na którym po tej nieobecności ląduje (nie odbierasz przyjaciela z lotniska, bo jeszcze się trochę wbrew planom zataczasz, zatańczasz).
Taka konkretna godzina, w której zależysz znów od pociągu (co to jest zresztą za wybór, po co ta rezygnacja z luksusów autostopu?), po tej minucie, kiedy cię przyjaciel przed kolejnym widzeniem ściska, przed tą sekundą, kiedy szczęśliwy kot biegnie do drzwi; konkretne stulecie, w którym to wszystko istnieje, to wszystko od siebie zależy - ty od tego kota, kot od ciebie, od ciebie obecność czyjaś gdzieś, od istnienia kogoś twoje bycie.
I w tych sekundach, latach, -leciach: what better place than this, what better time than now?
2011/11/08
Klauni dla pokoju.
Tłumaczenie artykuliku "Payasos por la paz" . Informacyjnie, nie lingwistycznie. Zdjęcia przy oryginale.
Około trzystu zawodowych klaunów śmiało się razem przez 15 minut w Meksyku (Ciudad de México), aby przyczynić się do pokoju na świecie.
Około trzystu zawodowych klaunów śmiało się razem przez 15 minut w Meksyku (Ciudad de México), aby przyczynić się do pokoju na świecie.
Klauni z różnych zakątków Meksyku i Ameryki Środkowej zebrali się przy Monumento a la Madre w meksykańskiej stolicy pod hasłem "Dla świata bez przemocy, klauni dla pokoju".
Spotkanie jest częścią czterodniowej konwencji, podczas której doskonalili umiejętności takie jak tworzenie kształtów z balonów czy opowiadanie dowcipów.
Klauni zapozowali do grupowej fotografii, po czym śmiali się przez około 15 minut w przekonaniu, że świat, w którym śmieje się więcej, będzie mniej zainteresowany przemocą.
Sesja śmiechu odbyła się w Meksyku - mieście doświadczającemu ciągłej presji ze strony zorganizowanej przestępczości i handlarzy narkotyków, w wyniku której od grudnia 2006 zamordowano w nim ponad 35.000 osób.
Klauni zapozowali do grupowej fotografii, po czym śmiali się przez około 15 minut w przekonaniu, że świat, w którym śmieje się więcej, będzie mniej zainteresowany przemocą.
Sesja śmiechu odbyła się w Meksyku - mieście doświadczającemu ciągłej presji ze strony zorganizowanej przestępczości i handlarzy narkotyków, w wyniku której od grudnia 2006 zamordowano w nim ponad 35.000 osób.
2011/11/06
Pocahontas.
Nie mogę wyrzucić z głowy tego zdjęcia ze strajku: ty spokojnie zaciągasz się dymem, obok dziewczyna z błyszczącym kolczykiem śmieje się w twarz policjantowi. Pierwszy plan: czarna ściana ich pleców.
Pojawiasz się na innych zdjęciach, wyciągasz głowę z tłumu, idziesz roześmiany między rowerami. Co ja wtedy robiłam? Jeśli nie mylą mi się daty, szłam też. Jechałam. Ljubljana-Lwów, między koncertem a konferencją zatrzymując się jako superpodróżnik, inspiracja w domu Kitty; w tej chwili ona jedzie powoli przez Azję, ja znów w Poznaniu walczę z biurokracją i czyszczę kocią kuwetę. Moje włosy pachną żelazem jak krwią. Taka woda tutaj, czasem aż czerwona. Śmieszne to wszystko. Aż teraźniejszość dobra nie wydaje się choćby znośna. Wszystko to jest własny wybór - gnicie wewnętrzne, zastój, to jest wybór. Poddanie się temu gniciu. Zbyt powolne zeskrobywanie pleśni ze swojego życia.
Pod sweter zakładam bikini, żeby czuć się cieplej. Te spodnie kupione po lodowatej nocy na plaży, tę bluzkę, przez którą mnie ściskałeś. Torba po Zoi, buty zwiezione z jakiejś wycieczki, w torbie książka kradziona z pracy Artura. Niby to tylko rzeczy. Nie tylko. To są wszystkie miejsca, słońca i ludzie, którzy tych rzeczy dotykali, używali. Środki ochronne przez pleśnią.
W nocy tak boli mnie głowa, że rzygam z bólu i bezsilności. Co mi właściwie jest? W mieszkaniu działające ogrzewanie, układające się plany. Jest mi dach nad głową, codzienne przerażenie, kiedy po przebudzeniu widzę przed sobą te same drzwi. Jest mi po paru latach spotkany przez przypadek ktoś związany z zamordowaną, myślałam, częścią życia - teraz w połowie drogi do bardzo szanowanego wykształcenia. Na tej samej drodze byłam kiedyś. Umarłabym, gdybym to wykształcenie strasznie zdobyła, gdybym na tej jego drodze została. Umarłabym z nieszczęścia.
Więc: o co chodzi? Nie umarłam z nieszczęścia. Nie muszę się już obawiać stałej pracy ani użytecznego wykształcenia. Mam przed oczami to zdjęcie: Mimesis. Ogromne dłonie ma ta dziewczyna. Wielkie ręce. Nie mogę się nadziwić tymi rękami. Pustym polem. Może tego pola mi brakuje. Dłoni jakiejś.
Nie mogę zabrać się za życie w Poznaniu. Ania pisze z Pragi, że festiwal tu u nas. Acha. Dobrze. Dobrze wiedzieć. Wyjdę z mieszkania, zajmę się czymś, kimś może. Może. Wiadomości z Nowego Jorku i Andaluzji bardziej są prawdziwe. Google streets zamiast spaceru: to moja klatka, kto tam pod nią stoi? Bar mój, na szyldzie brakuje jednej literki. Co się stało z literką? Koncert jakiś. Zaproszenie na koncert. Słyszałam ich kiedyś grających. Temperatura w Cordobie podobna do poznańskiej - jak to możliwe?
Serce próbuję z rozumu zdrapać, a tylko rozdrapuję wszystko. Cholender. Przez szkołę to wszystko, na pewno - nakładli do głowy romantycznej poezji i rycerskich opowieści, pokazywali bajki Disneya przez całe życie i mam: ten dziki, czarnowłosy tubylec to moja Pocahontas. Ja, dzielny John Smith, odkrywam ciepły, piękny ląd i córkę wodza. Córka zwiewa w las. Ja oczywiście będę ją gonić, ale - ale czemu mój statek odleciał tak szybko? Szczęśliwe zakończenie gdzie? Ja pierdolę taką bajkę!
W nocy śni mi się Twój (Pocahontas) squat; grupa techniczna ściąga mnie do Malagi, każą mi tam zostać i żyć. Bo tam jest moje miejsce, tam mam malować ściany i przytulać ludzi - dlaczego ciągle siedzę w Polsce? Po co mi ten dyplom? Słyszeli, że źle się czuję. Tak nie można. No, dobrze. We śnie wyjeżdżam. Budzę się w Poznaniu, ale jest w porządku - bo przecież jest tam gdzieś miejsce dla mnie. Nawet, jeśli to tylko w mojej głowie. Czy da się zresztą inaczej?
Tymczasem bikini pod sweter. Nagrania ze strajku. Trzeba się ratować. Złapać to Słońce, choćby już wszystko było czarno-białe. Choćby się czarno-białe wydawało.
Pojawiasz się na innych zdjęciach, wyciągasz głowę z tłumu, idziesz roześmiany między rowerami. Co ja wtedy robiłam? Jeśli nie mylą mi się daty, szłam też. Jechałam. Ljubljana-Lwów, między koncertem a konferencją zatrzymując się jako superpodróżnik, inspiracja w domu Kitty; w tej chwili ona jedzie powoli przez Azję, ja znów w Poznaniu walczę z biurokracją i czyszczę kocią kuwetę. Moje włosy pachną żelazem jak krwią. Taka woda tutaj, czasem aż czerwona. Śmieszne to wszystko. Aż teraźniejszość dobra nie wydaje się choćby znośna. Wszystko to jest własny wybór - gnicie wewnętrzne, zastój, to jest wybór. Poddanie się temu gniciu. Zbyt powolne zeskrobywanie pleśni ze swojego życia.
Pod sweter zakładam bikini, żeby czuć się cieplej. Te spodnie kupione po lodowatej nocy na plaży, tę bluzkę, przez którą mnie ściskałeś. Torba po Zoi, buty zwiezione z jakiejś wycieczki, w torbie książka kradziona z pracy Artura. Niby to tylko rzeczy. Nie tylko. To są wszystkie miejsca, słońca i ludzie, którzy tych rzeczy dotykali, używali. Środki ochronne przez pleśnią.
W nocy tak boli mnie głowa, że rzygam z bólu i bezsilności. Co mi właściwie jest? W mieszkaniu działające ogrzewanie, układające się plany. Jest mi dach nad głową, codzienne przerażenie, kiedy po przebudzeniu widzę przed sobą te same drzwi. Jest mi po paru latach spotkany przez przypadek ktoś związany z zamordowaną, myślałam, częścią życia - teraz w połowie drogi do bardzo szanowanego wykształcenia. Na tej samej drodze byłam kiedyś. Umarłabym, gdybym to wykształcenie strasznie zdobyła, gdybym na tej jego drodze została. Umarłabym z nieszczęścia.
Więc: o co chodzi? Nie umarłam z nieszczęścia. Nie muszę się już obawiać stałej pracy ani użytecznego wykształcenia. Mam przed oczami to zdjęcie: Mimesis. Ogromne dłonie ma ta dziewczyna. Wielkie ręce. Nie mogę się nadziwić tymi rękami. Pustym polem. Może tego pola mi brakuje. Dłoni jakiejś.
Nie mogę zabrać się za życie w Poznaniu. Ania pisze z Pragi, że festiwal tu u nas. Acha. Dobrze. Dobrze wiedzieć. Wyjdę z mieszkania, zajmę się czymś, kimś może. Może. Wiadomości z Nowego Jorku i Andaluzji bardziej są prawdziwe. Google streets zamiast spaceru: to moja klatka, kto tam pod nią stoi? Bar mój, na szyldzie brakuje jednej literki. Co się stało z literką? Koncert jakiś. Zaproszenie na koncert. Słyszałam ich kiedyś grających. Temperatura w Cordobie podobna do poznańskiej - jak to możliwe?
Serce próbuję z rozumu zdrapać, a tylko rozdrapuję wszystko. Cholender. Przez szkołę to wszystko, na pewno - nakładli do głowy romantycznej poezji i rycerskich opowieści, pokazywali bajki Disneya przez całe życie i mam: ten dziki, czarnowłosy tubylec to moja Pocahontas. Ja, dzielny John Smith, odkrywam ciepły, piękny ląd i córkę wodza. Córka zwiewa w las. Ja oczywiście będę ją gonić, ale - ale czemu mój statek odleciał tak szybko? Szczęśliwe zakończenie gdzie? Ja pierdolę taką bajkę!
W nocy śni mi się Twój (Pocahontas) squat; grupa techniczna ściąga mnie do Malagi, każą mi tam zostać i żyć. Bo tam jest moje miejsce, tam mam malować ściany i przytulać ludzi - dlaczego ciągle siedzę w Polsce? Po co mi ten dyplom? Słyszeli, że źle się czuję. Tak nie można. No, dobrze. We śnie wyjeżdżam. Budzę się w Poznaniu, ale jest w porządku - bo przecież jest tam gdzieś miejsce dla mnie. Nawet, jeśli to tylko w mojej głowie. Czy da się zresztą inaczej?
Tymczasem bikini pod sweter. Nagrania ze strajku. Trzeba się ratować. Złapać to Słońce, choćby już wszystko było czarno-białe. Choćby się czarno-białe wydawało.
2011/11/04
Spierdalaj!
Nie pamiętam, co mnie obudziło: samochód, jego kroki, czy dopiero szarpanie tropiku. Pamiętam tyle: z całej siły trzymam od środka zamek namiotu - jeśli nawet uda mi się wyciągnąć nóż z plecaka, czy będę w stanie go użyć?
Zaczęło się od rogalików z różą. Nie mogłyśmy ruszyć się od któregoś z darmowych stołów - od najwyszukańszego z darmowych stołów - tak długo, aż nie było już sensu spieszyć się na południe kraju. Leniwie jechałyśmy w dół kraju, podsypiając przy drodze, szukając spokojnego miejsca na długą noc.
Zapytałam któregoś z kierowców, czy nie zna dobrego miejsca na rozbicie namiotów. Wszędzie pola słoneczników. Szukamy wolnego kawałka ziemi, kawałka ziemi, na którym nie zetnie nas z rana kombajn. Dobrze się składa - jego przyjaciel gdzieś między tymi polami ma kawałek ziemi nad stawem, nikt tam nie przyjeżdża, więc możemy bezpiecznie odpocząć, rano ktoś odwiezie nas z powrotem na większą drogę.
Więc odwozimy tylko broń (wracają z polowania) do jego domu, witamy się ze zdziwioną rodziną i wio na działkę. Tam paru kumpli pije nad wędkami, ale po chwili rozjeżdżają się do swoich domów. My swoje domy wyciągamy z plecaków, rozbijamy nad wodą. καληνύχτα, καληνύχτα!
Potem już trzymam mocno zamek namiotu i klnę łamanym rosyjskim. Klnę i nie mam pojęcia, co robić - jeśli puszczę zamek, żeby wyciągnąć ten nóż - otworzy namiot. Jeśli otworzy namiot, zanim wyciągnę nóż, zostaną mi już tylko te moje łapy słabe do obrony. Ale czy nóż jest jakąkolwiek obroną? Czy sama nie zrobię sobie nim krzywdy? Czy nie zdenerwuję go bardziej? Ręce już mi słabną i coraz bardziej dociera do mnie beznadziejność sytuacji, więc lepiej spierdalaj prędko. Spierdalaj, ja cię proszę.
Wiem, że wcześniej w nocy przyjechały dwa samochody: Radu i któryś z jego kumpli. Oboje zdziwili się na swój widok, oboje powiedzieli, że czegoś zapomnieli - i odjechali prędko, jeden za drugim. Radu musiał pić dalej po powrocie do domu - nie był wcześniej w takim stanie. Teraz obłapuje mnie przez tropik i nie wiem, kurwa, nie wiem, co robić. Nawet, jeśli wyskoczę z namiotu - dokąd ucieknę? W pole słoneczników, do stawu? Wydrę się tak, żeby obudzić dziewczyny, ale co nawet w trójkę możemy zrobić temu wielkiemu bykowi?
Więc dalej: Anna, no co ty... Spierdalaj! Ty ochujał? Spierdalaj, paszoł won, kurwa. Śliczne nocne wrzeszczanki. Wrzeszczanki histeryczne i powtarzane - aż odchodzi. Puszcza. Wstaje. Idzie. Czymś ciężkim wali w metalowe drzwi budki na narzędzia. Strasznie to brzmi, to walenie. W tej dopiero chwili słyszę przerażony szept Sofii z drugiego namiotu: Ania, żyjesz? Żyję. Dobrze. Potrzebujesz pomocy? Nie, teraz nie, chyba już pójdzie. Śpijcie.
Wsiada do samochodu. Wielkie, ciężkie auto wielkiego, ciężkiego faceta. Ryk silnika i światła przebijające przez mój materiałowy dom; boję się przez chwilę, że chce nas ten kretyn porozjeżdżać - ale co, uciekać mam z namiotu? I znów - w pole, do stawu? Odjeżdżaj, spierdalaj już. No, raz, dwa! Proszę.
Odjeżdża.
Zbieramy się rano, nad śliwkami i chlebem dzielonymi z psem Radu (pies bardzo jest kochany, siedzi tu z nami cały czas) rozmawiamy o tej nocy. Że trzeba było je budzić, że dałybyśmy razem radę. Ale nic się nie stało, cudownie się poszczęściło. To nie jest zły człowiek, tylko straszliwie pijany. Ale kiedy walił w te drzwi metalowe - wiesz, bałam się, że tobą tak wali. Tymi twoimi blond zwłokami.
Romi słucha i nie rozumie. Coś się stało? Coś się działo? Spała mocno całą noc. Nie słyszała nic.
Nadranek, więc dobrze jest, spokojnie. Zwijamy namioty, ruszamy przez pola; gdzieś kawałek podrzuca nas transportówka pełna słonecznika. Dalej przez las (dwa chude, samotne konie w tym lesie), pastwiska. Piękne pastwiska, krówek pełne. Piękne krówki. Za pastwiskiem nowa, śliczna droga na południe.
Zaczęło się od rogalików z różą. Nie mogłyśmy ruszyć się od któregoś z darmowych stołów - od najwyszukańszego z darmowych stołów - tak długo, aż nie było już sensu spieszyć się na południe kraju. Leniwie jechałyśmy w dół kraju, podsypiając przy drodze, szukając spokojnego miejsca na długą noc.
Zapytałam któregoś z kierowców, czy nie zna dobrego miejsca na rozbicie namiotów. Wszędzie pola słoneczników. Szukamy wolnego kawałka ziemi, kawałka ziemi, na którym nie zetnie nas z rana kombajn. Dobrze się składa - jego przyjaciel gdzieś między tymi polami ma kawałek ziemi nad stawem, nikt tam nie przyjeżdża, więc możemy bezpiecznie odpocząć, rano ktoś odwiezie nas z powrotem na większą drogę.
Więc odwozimy tylko broń (wracają z polowania) do jego domu, witamy się ze zdziwioną rodziną i wio na działkę. Tam paru kumpli pije nad wędkami, ale po chwili rozjeżdżają się do swoich domów. My swoje domy wyciągamy z plecaków, rozbijamy nad wodą. καληνύχτα, καληνύχτα!
Potem już trzymam mocno zamek namiotu i klnę łamanym rosyjskim. Klnę i nie mam pojęcia, co robić - jeśli puszczę zamek, żeby wyciągnąć ten nóż - otworzy namiot. Jeśli otworzy namiot, zanim wyciągnę nóż, zostaną mi już tylko te moje łapy słabe do obrony. Ale czy nóż jest jakąkolwiek obroną? Czy sama nie zrobię sobie nim krzywdy? Czy nie zdenerwuję go bardziej? Ręce już mi słabną i coraz bardziej dociera do mnie beznadziejność sytuacji, więc lepiej spierdalaj prędko. Spierdalaj, ja cię proszę.
Wiem, że wcześniej w nocy przyjechały dwa samochody: Radu i któryś z jego kumpli. Oboje zdziwili się na swój widok, oboje powiedzieli, że czegoś zapomnieli - i odjechali prędko, jeden za drugim. Radu musiał pić dalej po powrocie do domu - nie był wcześniej w takim stanie. Teraz obłapuje mnie przez tropik i nie wiem, kurwa, nie wiem, co robić. Nawet, jeśli wyskoczę z namiotu - dokąd ucieknę? W pole słoneczników, do stawu? Wydrę się tak, żeby obudzić dziewczyny, ale co nawet w trójkę możemy zrobić temu wielkiemu bykowi?
Więc dalej: Anna, no co ty... Spierdalaj! Ty ochujał? Spierdalaj, paszoł won, kurwa. Śliczne nocne wrzeszczanki. Wrzeszczanki histeryczne i powtarzane - aż odchodzi. Puszcza. Wstaje. Idzie. Czymś ciężkim wali w metalowe drzwi budki na narzędzia. Strasznie to brzmi, to walenie. W tej dopiero chwili słyszę przerażony szept Sofii z drugiego namiotu: Ania, żyjesz? Żyję. Dobrze. Potrzebujesz pomocy? Nie, teraz nie, chyba już pójdzie. Śpijcie.
Wsiada do samochodu. Wielkie, ciężkie auto wielkiego, ciężkiego faceta. Ryk silnika i światła przebijające przez mój materiałowy dom; boję się przez chwilę, że chce nas ten kretyn porozjeżdżać - ale co, uciekać mam z namiotu? I znów - w pole, do stawu? Odjeżdżaj, spierdalaj już. No, raz, dwa! Proszę.
Odjeżdża.
Zbieramy się rano, nad śliwkami i chlebem dzielonymi z psem Radu (pies bardzo jest kochany, siedzi tu z nami cały czas) rozmawiamy o tej nocy. Że trzeba było je budzić, że dałybyśmy razem radę. Ale nic się nie stało, cudownie się poszczęściło. To nie jest zły człowiek, tylko straszliwie pijany. Ale kiedy walił w te drzwi metalowe - wiesz, bałam się, że tobą tak wali. Tymi twoimi blond zwłokami.
Romi słucha i nie rozumie. Coś się stało? Coś się działo? Spała mocno całą noc. Nie słyszała nic.
Nadranek, więc dobrze jest, spokojnie. Zwijamy namioty, ruszamy przez pola; gdzieś kawałek podrzuca nas transportówka pełna słonecznika. Dalej przez las (dwa chude, samotne konie w tym lesie), pastwiska. Piękne pastwiska, krówek pełne. Piękne krówki. Za pastwiskiem nowa, śliczna droga na południe.
2011/11/01
Dom, czyli krzywda.
Dom - miejsce takie, w którym mieszkał człowiek część życia, być może długą - najprawdopodobniej raczej długą, jakiś element dzieciństwa wcześniejszego czy późniejszego; miejsce takie, w którym ciągle żyją mniej lub bardziej zmienni ludzie, może rodzina, może coraz słabiej znajomi, znajomi niezmiennie.
Takie miejsce: można zwozić graty, na które nie ma miejsca tam, gdzie się żyje. Można upychać po kątach stare śmieci, których obecność robi tylko krzywdę, ale których nie potrafisz się pozbyć. W którym niedokończone od kilku lat książki, w niezmienionym miejscu od kilku lat zagryzdane papierki, nieaktualne zdjęcia, nie dograne nuty przypominają o porzuconych sprawach, o sprawach, których już nie ma, potworach zdechłych - podnoszą się mimo wszystko, rzucają do głowy, walą ostatnim nie rozbitym łbem w ścianę. W którym się wszystko cofa do stanu niewłaściwego.
Za każdym razem wydaje mi się, że jestem niezniszczalna, że teraz już nie ma siły na mnie. Niesłusznie. Ugryzła mnie ta hydra swoją półmartwą gębą. Boli, kurwa, boli mnie to miejsce.
Rozdrapałam skórę do krwi - uspokaja na parę minut całkiem, na dłuższy czas - przestaję się trząść. Parę godzin później będzie przez to jeszcze gorzej; kiedy wrócę znowu ileś kilometrów na południe, będę musiała składać się od nowa - nieistotne. Teraz jestem w stanie siedzieć. Nie swędzą mnie oczy przez chwilę. Damy radę.
Jest tak - pozwalam sobie na jedną rzecz. Nie jestem w stanie kontrolować jednej rzeczy, jednego malutkiego elementu. Wiem, że wszystko tutaj, wszystko związane z tą chorą przeszłością mi szkodzi - ale łamię się w jakiejś drobnostce, czymś pozornie nie związanym z dwutygodniowym bezruchem czy omamami - zjedzenie jakiegoś chemicznego świństwa - pierdolonej czekoladki, nie tej kawy; próba opowiedzenia o czymkolwiek tym, którzy zostali tutaj - i koniec, pozamiatane. Dalej już idzie lawinowo. Dalej już nawet, jeśli znajdzie się dobry jakiś element - to będzie prowadzić prosto w dół.
Nie ważne, że było, że jest też pięknie; nie ważne, że
wystarczy zatrzasnąć drzwi pociągu, samochodu, odwrócić głowę w inną stronę, żeby otrząsnąć się z tego czy chociaż zacząć się otrząsać. Kiedy jest odrobina, troszkę siły, żeby się ruszyć. Pierwszy krok. Dalej z górki.
Żeby być w stanie podnieść się z podłogi. Żeby nie ryczeć na widok paragonu czy czapki. Żeby zamiast krzywego, na odwrót wszystko pokazującego lustra był piękny, choćby zimny i mglisty, horyzont; na dole tylko własne stopy.
Takie miejsce: można zwozić graty, na które nie ma miejsca tam, gdzie się żyje. Można upychać po kątach stare śmieci, których obecność robi tylko krzywdę, ale których nie potrafisz się pozbyć. W którym niedokończone od kilku lat książki, w niezmienionym miejscu od kilku lat zagryzdane papierki, nieaktualne zdjęcia, nie dograne nuty przypominają o porzuconych sprawach, o sprawach, których już nie ma, potworach zdechłych - podnoszą się mimo wszystko, rzucają do głowy, walą ostatnim nie rozbitym łbem w ścianę. W którym się wszystko cofa do stanu niewłaściwego.
Za każdym razem wydaje mi się, że jestem niezniszczalna, że teraz już nie ma siły na mnie. Niesłusznie. Ugryzła mnie ta hydra swoją półmartwą gębą. Boli, kurwa, boli mnie to miejsce.
Rozdrapałam skórę do krwi - uspokaja na parę minut całkiem, na dłuższy czas - przestaję się trząść. Parę godzin później będzie przez to jeszcze gorzej; kiedy wrócę znowu ileś kilometrów na południe, będę musiała składać się od nowa - nieistotne. Teraz jestem w stanie siedzieć. Nie swędzą mnie oczy przez chwilę. Damy radę.
Jest tak - pozwalam sobie na jedną rzecz. Nie jestem w stanie kontrolować jednej rzeczy, jednego malutkiego elementu. Wiem, że wszystko tutaj, wszystko związane z tą chorą przeszłością mi szkodzi - ale łamię się w jakiejś drobnostce, czymś pozornie nie związanym z dwutygodniowym bezruchem czy omamami - zjedzenie jakiegoś chemicznego świństwa - pierdolonej czekoladki, nie tej kawy; próba opowiedzenia o czymkolwiek tym, którzy zostali tutaj - i koniec, pozamiatane. Dalej już idzie lawinowo. Dalej już nawet, jeśli znajdzie się dobry jakiś element - to będzie prowadzić prosto w dół.
Nie ważne, że było, że jest też pięknie; nie ważne, że
wystarczy zatrzasnąć drzwi pociągu, samochodu, odwrócić głowę w inną stronę, żeby otrząsnąć się z tego czy chociaż zacząć się otrząsać. Kiedy jest odrobina, troszkę siły, żeby się ruszyć. Pierwszy krok. Dalej z górki.
Żeby być w stanie podnieść się z podłogi. Żeby nie ryczeć na widok paragonu czy czapki. Żeby zamiast krzywego, na odwrót wszystko pokazującego lustra był piękny, choćby zimny i mglisty, horyzont; na dole tylko własne stopy.
2011/10/27
Mietka podróże po Poznaniu.
Wszyscy w tramwaju są zachwyceni kotem. Tak sobie kotek tramwajem jedzie! Taki dzielny kotek! Wszyscy są zachwyceni, poza kotem i mną tego kota trzymającą.
Obce palce pchają się przez kraty transportera - co to za pomysł w ogóle? Patrz, jaki śliczny! Może też sobie sprawimy kotka?; albo nie, albo najpierw kup mi te buty - i tak dalej, i tak dalej. Więc jedziemy i trochę cierpimy - on przerażony, nie wie, o co chodzi - po co w ogóle wyszliśmy z mieszkania? - ja zdenerwowana, widzę, że się męczy, a nie do końca znam nawet adres lecznicy. Damy radę.
Na przystanku ktoś zauważył błędne nasze oczy. Do kliniki? To tędy, po schódkach do góry i tam-tam. Jak się masz, kotku?
Zasapani i dzielni przybywamy. Nielaboratoryjny test na grzybicę to jest oglądanie kota w ciemności z latarką UV. Jakby był grzyb, świeciłby się kot na zielono. Jak nicienie w ściółce, jak się taką lampą poświeci. Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale ja jestem zachwycona. No i też tym, że się mój kot osobisty nie świecił. Ziemski, prawie zdrowy kot. Nie fluorescencyjny - czarny, na szczęście.
Z drugiej strony szkoda trochę. Poprosić może trzeba było lekarza, żeby dał cynk, jak kiedy zagrzybiony kto przyjdzie. Popatrzyłabym na świecącego kota.
Więc tak - nie świeci, ale za to będziemy go faszerować sterydami. Jakoś się nauczę robić zastrzyki, może po kilku nawet manipulować nim jakoś tak (głowa przyciśnięta łokciem, łapy unieruchomione kolanem?), że dam radę sama? Dzielna bestia. Prawie nie boi się lekarza, chociaż lekarz wyciąga z klatki, gapi się w zęby, wbija igły i termometr, gdzie nie trzeba. Dzielna, kochana bestia.
Tyle - nie pojeżdżę sobie w najbliższe wolne, nie powłażę na góry. Może lepiej - będziemy się z chorowitym wylegiwać pod kocami, on między moimi oczami a tekstami Pawlikowskiego, ja czasem zwieję udając, że jestem święcie obrażona i że wcale mnie ta jego skóra nie obchodzi, potem przybiegnę z jakimś kawałkiem martwej krowy czy królika, jakby koty jadły w naturze koty czy króliki. Może bardzo dobrze.
Tymczasem jeździmy sobie tramwajami bez trzymanki, bo niby czym mam się złapać uchwytu? Ktoś półobcy rozpoznaje i wspiera uśmiechem. Ktoś obcy całkiem chwyta mnie mocno za ramię - odwracam się ze znakiem zapytania i już tylko śmiech - my, półobca, ta część tramwaju. Tak sobie ze wsparciem poradzić można. Może dlatego da się żyć w Poznaniu? Ma coś do tych kotów Poznań, ma coś z kota. Pewnie dlatego da się żyć w Poznaniu.
Obce palce pchają się przez kraty transportera - co to za pomysł w ogóle? Patrz, jaki śliczny! Może też sobie sprawimy kotka?; albo nie, albo najpierw kup mi te buty - i tak dalej, i tak dalej. Więc jedziemy i trochę cierpimy - on przerażony, nie wie, o co chodzi - po co w ogóle wyszliśmy z mieszkania? - ja zdenerwowana, widzę, że się męczy, a nie do końca znam nawet adres lecznicy. Damy radę.
Na przystanku ktoś zauważył błędne nasze oczy. Do kliniki? To tędy, po schódkach do góry i tam-tam. Jak się masz, kotku?
Zasapani i dzielni przybywamy. Nielaboratoryjny test na grzybicę to jest oglądanie kota w ciemności z latarką UV. Jakby był grzyb, świeciłby się kot na zielono. Jak nicienie w ściółce, jak się taką lampą poświeci. Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale ja jestem zachwycona. No i też tym, że się mój kot osobisty nie świecił. Ziemski, prawie zdrowy kot. Nie fluorescencyjny - czarny, na szczęście.
Z drugiej strony szkoda trochę. Poprosić może trzeba było lekarza, żeby dał cynk, jak kiedy zagrzybiony kto przyjdzie. Popatrzyłabym na świecącego kota.
Więc tak - nie świeci, ale za to będziemy go faszerować sterydami. Jakoś się nauczę robić zastrzyki, może po kilku nawet manipulować nim jakoś tak (głowa przyciśnięta łokciem, łapy unieruchomione kolanem?), że dam radę sama? Dzielna bestia. Prawie nie boi się lekarza, chociaż lekarz wyciąga z klatki, gapi się w zęby, wbija igły i termometr, gdzie nie trzeba. Dzielna, kochana bestia.
Tyle - nie pojeżdżę sobie w najbliższe wolne, nie powłażę na góry. Może lepiej - będziemy się z chorowitym wylegiwać pod kocami, on między moimi oczami a tekstami Pawlikowskiego, ja czasem zwieję udając, że jestem święcie obrażona i że wcale mnie ta jego skóra nie obchodzi, potem przybiegnę z jakimś kawałkiem martwej krowy czy królika, jakby koty jadły w naturze koty czy króliki. Może bardzo dobrze.
Tymczasem jeździmy sobie tramwajami bez trzymanki, bo niby czym mam się złapać uchwytu? Ktoś półobcy rozpoznaje i wspiera uśmiechem. Ktoś obcy całkiem chwyta mnie mocno za ramię - odwracam się ze znakiem zapytania i już tylko śmiech - my, półobca, ta część tramwaju. Tak sobie ze wsparciem poradzić można. Może dlatego da się żyć w Poznaniu? Ma coś do tych kotów Poznań, ma coś z kota. Pewnie dlatego da się żyć w Poznaniu.
2011/10/25
Mając mniej, żyją lepiej.
tłumaczenie artykułu Con menos viven mejor autorstwa Gemy Martinez. Od razu się usprawiedliwiam, że to nie dla doznań lingwistycznych (bynajmniej), ino dla pozytywnej info-czytanki. Enjoy!
- Barter*, bezpośrednie zakupy od rolników, darmowe sklepy i ogrody miejskie są przykładami inicjatyw rozwijających się w Maladze.
- Zwolennicy ruchu "cofania rozwoju" (degrowth, decrecimiento) opowiadają, w jaki sposób ograniczają konsumpcję do minimum.
*wymiana bezgotówkowa, towar/usługa
Dla nich mniej znaczy więcej. Mniejsze zużycie oznacza więcej wolności, więcej czasu na rozwijanie relacji osobistych i społecznych, większą kreatywność i samorządność. Stanowią część ruchu społecznego znanego jako "cofanie rozwoju", powstałego w latach 70. i opierającego się na inicjatywach takich jak społeczności barterowe, grupy konsumentów żywności ekologicznej, darmowe sklepy, ogrody miejskie, obrona czystej, publicznej komunikacji, aż do własnego wyrobu naturalnych środków czystości. Jego wyznawcy odrzucają system kapitalistyczny, który - przypominają - chowa twarz za propagandą mającą sprawić byśmy wierzyli, że szczęście kupuje się w wielkim supermarkecie.
Przy wejściu do gospodarstwa w Totalán stoją dwa piece słoneczne, w nich dwa małe garnki z prawie już gotowymi chlebami. Chapman skopiował projekt pieca jednej z organizacji pozarządowych, która rozprowadziła ich miliony w Afryce, gdzie na pewnych obszarach ciężko jest zdobyć jakiekolwiek paliwo, jak choćby drewno - w zamian za to jest tam słońce, darmowe i nieograniczone. Taki piec może osiągać 120 stopni, można w nim ugotować właściwie wszystko. Oczywiście, trwa to znacznie dłużej.
To tylko jedno z rozwiązań ekologicznych zastosowanych w jego gospodarstwie. Jest więcej. Na przykład produkcja humusu przez dżdżownice, ogrody na tarasach rolnych czy nawożenie drzewek pomarańczowych szambem. Jednak najbardziej znamienna jest wspólnota barterowa, którą David Chapman założył dwa lata temu pod nazwą Wspólnota Malaga (Málaga Común) i którą tworzy ponad setka osób z różnych części prowincji.
"Wspólne" jest jej fikcyjną walutą (nie drukuje się jej, by zapobiec podrabianiu), zaś członkowie oferują i korzystają z usług, za które nią płacą, poprzez "transakcje" realizowane przez stronę internetową. Dla przykładu, Chapman sprzedaje piece słoneczne za 50 wspólnych (comunes), stanowiące równowartość 50 euro; oferuje także wyroby stolarskie, produkty ogrodu ekologicznego oraz tłumaczenia na angielski i hiszpański. Członkowie tej wspólnoty barterowej mogą zgromadzić negatyw 300 wspólnot, jednak gdy osiągną tę liczbę, powinni przejrzeć i zmodyfikować swoją ofertę ze względu na brak popytu. <<Tą walutą nie można spekulować. Niczemu nie służy jej gromadzenie czy posiadanie więcej niż inni. Liczy się obieg, otrzymywanie usług na wymianę>>, tłumaczy. Członkami Wspólnoty Malaga są także malarze, murarze, elektrycy, masażyści, specjaliści od Photoshop'a, video i informatyki.
Mówiąc o pudełku żelu, można dojść aż do efektów, jakie jego użycie wywiera na lasach Bornea i koloniach orangutanów, wojen naftowych; trujących chemikaliach, jakimi smarujemy swoje ciała, testach na zwierzętach i zatrucia wód. <<Alternatywa - mówią - jest tak prosta, jak wykonanie domowej roboty mydła z oleju - czegoś, co zaczynają już polecać dermatolodzy>>. Luna Caparrós, 30-letnia historyk i archeolog, obecnie zajęta pracą magisterską z archeologii, używa samochodu tylko wówczas, gdy niezbędnie tego potrzebuje; je niewiele mięsa czy ryb; gdy mieszka sama, nie ma telewizora; odnawia ubrania, które dostaje, na maszynie do szycia i przygotowuje własne produkty do higieny osobistej. W miejsce odżywki do włosów używa rozpuszczonego w wodzie octu jabłkowego, dezodorant zastąpiła wodorowęglanem, zamiast podpasek używa kubka menstruacyjnego - rodzaju giętkiego, silikonowego naczynka wprowadzanego do pochwy, opróżnianego, gdy się napełni krwią, którego można używać przez pięć do dziesięciu lat. <<Dla mnie jest to rodzaj obsesji. Pytam się siebie w przypadku każdej rzeczy, którą mam - czy naprawdę jej potrzebuję i czy jest to jej najwłaściwsza forma?>>, mówi, jednak dodaje, iż "cofnięcie rozwoju" można osiągnąć stopniowo, niemal jako eksperyment: <<To nie jest samoumęczenie czy powrót do epoki jaskinowej>>>.
Galo jest koordynatorem Ekologów w akcji (Ecologistas en Acción) w Maladze oraz promotorem grupy konsumentów żywności ekologicznej "Sieć" (La Red), inicjatywy umożliwiającej kontakt konsumentów z producentami, omijając pośredników, więc jednocześnie i pobór opłat prowadzący do horrendalnego podniesienia cen tych produktów między ich zebraniem a sprzedażą. Spotkania ustalone są na wtorki, siódmą wieczorem, w centrali CGT w Maladze, wcześniej jednak należy zapisać się do grupy. Galo tłumaczy, że "cofanie rozwoju", w które wpisują się także te grupy konsumenckie, <<podważa podstawy kapitalizmu, który stawia rozwój ekonomiczny jako lekarstwo na wszystko i jedyną możliwą formę tworzenia miejsc pracy i szczęścia>>. Dodaje, że ruch proponuje szereg rozwiązań, które uważa za podstawowe: podział pracy przez redukcję czasu pracy (jeśli mniej się konsumuje, potrzeba mniej pieniędzy, więc też mniej pracy, co sprzyja rozwojowi kreatywności i relacjom międzyludzkim); zmniejszenie znaczenia ekonomii produkcyjnej na rzecz ekonomii opartej na rzeczywistych potrzebach ludzi, oraz zaangażowanie się w gospodarkę lokalną kosztem wielkich korporacji.
Simona jest przekonana, że to, co uważamy za niekontrolowaną potrzebę kupowania ubrań jest w rzeczywistości potrzebą zmiany. Z tą myślą założyła Darmowy sklep (La tienda gratis), przestrzeń włączoną przed dwoma laty do La Casa Invisible, do której ludzie przynoszą nie noszone już ubrania i mają możliwość zabrania rzeczy przyniesionych przez innych. <<Wiele osób przynosi ubrania (niektóre mają ciągle etykietki) i nic nie zabiera, mówiąc, że ich szafy są przepełnione>> Simona jest zwolenniczką ruchu, należy też do sieci konsumpcji ekologicznej i korzysta z niektórych przepisów na kosmetyki Luny Caparrós.
Od kiedy działa Darmowy sklep, Leonor Jiménez nie wydała ani euro na ubrania. Nie płaci też za benzynę, ponieważ właściwie wszędzie dojeżdża na rowerze. Dziennikarka, autorka "El muro", dokumentu o tytułowej wiosce saharyjskiej, jest obecnie bezrobotna i stwierdza, że idea "cofania rozwoju" zmniejsza jej strach, ponieważ zniknęło z jej życia wiele nieistniejących w rzeczywistości potrzeb. Jest także przekonana, że nie można "cofać rozwoju" samotnie: <<Koniecznie musisz wejść w kontakt z ludźmi, uczestniczyć w zbiorowych inicjatywach, to daje wiele satysfakcji. Konsumujesz krytycznie i wychodzisz z tego samowystarczalny i kreatywny>>. Mówi, że pierwszy krok przychodzi, kiedy zdajesz sobie sprawę z rodzaju własnej konsumpcji: <<Jeśli taka konsumpcja nie sprawia, że czujesz się dobrze, możliwe twój model konsumpcji zawodzi. Wtedy dobrze jest spytać siebie: Co konsumuję? Po co?>>. Jest przekonana, że inicjatywy mające na celu konsumpcję krytyczną <<sprawiają, że ludzie stają się bardziej panami swojego życia, mają więcej kontroli nad swoimi decyzjami; zwiększają świadomość>> i dodaje, że uczestnicy ruchu powinni ciągle starać się ulepszać swoje otoczenie, ograniczać konsumpcję i zwiększać znaczenie własnej produkcji.
Simona jest przekonana, że to, co uważamy za niekontrolowaną potrzebę kupowania ubrań jest w rzeczywistości potrzebą zmiany. Z tą myślą założyła Darmowy sklep (La tienda gratis), przestrzeń włączoną przed dwoma laty do La Casa Invisible, do której ludzie przynoszą nie noszone już ubrania i mają możliwość zabrania rzeczy przyniesionych przez innych. <<Wiele osób przynosi ubrania (niektóre mają ciągle etykietki) i nic nie zabiera, mówiąc, że ich szafy są przepełnione>> Simona jest zwolenniczką ruchu, należy też do sieci konsumpcji ekologicznej i korzysta z niektórych przepisów na kosmetyki Luny Caparrós.
Od kiedy działa Darmowy sklep, Leonor Jiménez nie wydała ani euro na ubrania. Nie płaci też za benzynę, ponieważ właściwie wszędzie dojeżdża na rowerze. Dziennikarka, autorka "El muro", dokumentu o tytułowej wiosce saharyjskiej, jest obecnie bezrobotna i stwierdza, że idea "cofania rozwoju" zmniejsza jej strach, ponieważ zniknęło z jej życia wiele nieistniejących w rzeczywistości potrzeb. Jest także przekonana, że nie można "cofać rozwoju" samotnie: <<Koniecznie musisz wejść w kontakt z ludźmi, uczestniczyć w zbiorowych inicjatywach, to daje wiele satysfakcji. Konsumujesz krytycznie i wychodzisz z tego samowystarczalny i kreatywny>>. Mówi, że pierwszy krok przychodzi, kiedy zdajesz sobie sprawę z rodzaju własnej konsumpcji: <<Jeśli taka konsumpcja nie sprawia, że czujesz się dobrze, możliwe twój model konsumpcji zawodzi. Wtedy dobrze jest spytać siebie: Co konsumuję? Po co?>>. Jest przekonana, że inicjatywy mające na celu konsumpcję krytyczną <<sprawiają, że ludzie stają się bardziej panami swojego życia, mają więcej kontroli nad swoimi decyzjami; zwiększają świadomość>> i dodaje, że uczestnicy ruchu powinni ciągle starać się ulepszać swoje otoczenie, ograniczać konsumpcję i zwiększać znaczenie własnej produkcji.
2011/10/20
Gę.
Gęsi lecą na południe. W mieście tego nie widać, nie słychać. Omijają miasta nie dlatego, że głośno i niebezpiecznie - lecą tak, żeby zbyt wielu ich nie zauważyło, żeby się nie dołączały tłumy. Żeby mieć święty spokój.
Jakby to zresztą było, gdybyśmy wszyscy polecieli za nimi? Nikogo nie bolałyby z zimna nogi. Wielu bolałyby z gorąca. I tłumy takie straszne nad ciepłymi morzami, nie do wytrzymania tłumy. Trzeba zostać - ci, którzy mogą zostać - muszą zostać. Nie zajmować miejsc niezbędnych gęsiom czy innym termofilom.
Gęsi lecą i nucą. Nic dziwnego. Też bym poleciała chętnie - i lecąc w ciepłą stronę gęgała ze szczęścia. Jeszcze kilka miesięcy; tymczasem pozdrawiam gęsi i wracam do pracy: biegam po lesie, drapię kota, tłumaczę tekst nudny jak flaki z olejem, żeby mieć na nieflaczne wizy i pastę do zębów - to są wszystko nieodłączne elementy bycia tutaj. Nie jest źle, tylko parszywie zimno.
I poza tym, że trochę strasznie w tej szarówce, że łatwo w takich warunkach popleśnieć od środka, pokrzywić, bardziej być psychopatą - może być w porządku. Pozapychać pusty czas jak nieszczelne okna szmatami; trochę podstępem zakochiwać się w jesieni - raz wymuszony uśmiech na deszczu już po chwili całkowicie jest prawdziwy, te wszystkie swetry, herbaty i szale kawał uroku mają przecież, te złote lasy bukowe i gęsi złote, przypominające, że można, trzeba się ruszyć w coś dla siebie właściwego, ciepła na mapie czy w głowie szukać. Tak sobie powtarzać.
Trochę serotoniny z dobrze spełnionych obowiązków, trochę z dziurawca. Ja jestem spod znaku dziurawca ponoć. Gęsi lecą bez ziół; ziołami wypychają te spadające, te zastrzelone. Czy nie tak samo jest z nami?
Czy nie nudzą się gęsi po drodze? Czy marzną gęsie palce? Jeśli marzną nawet, to piękne musi być marznięcie - marznięcie świadome, po drodze do szczęścia. Łączą się gęsi na całe życie, nie żyją po stracie - ale czy zakochują się nieszczęśliwie? Czy zakochują się w obcych, dalekich ptakach, czy gęgają smutne Il n'y a pas d'amour heureux, czy z niespojonym sercem wracają po lecie, po zimie szukając najczulszych swoich?
Czy myślą myśliwi o rozbitych parach, czy myślą o tych ciepłych krajach, czy nie z zazdrości strzelają? I czemu myślenie zawiera się w ich nazwie, za co? Ilu z nich mniej wie, niż gęsi?
Znów zielenieje sad po burzy, nim roztopimy się w podróży... Lećcie bezpiecznie, szczęśliwie; przepięknym świećcie przykładem. Gę, gę, gę.
Jakby to zresztą było, gdybyśmy wszyscy polecieli za nimi? Nikogo nie bolałyby z zimna nogi. Wielu bolałyby z gorąca. I tłumy takie straszne nad ciepłymi morzami, nie do wytrzymania tłumy. Trzeba zostać - ci, którzy mogą zostać - muszą zostać. Nie zajmować miejsc niezbędnych gęsiom czy innym termofilom.
Gęsi lecą i nucą. Nic dziwnego. Też bym poleciała chętnie - i lecąc w ciepłą stronę gęgała ze szczęścia. Jeszcze kilka miesięcy; tymczasem pozdrawiam gęsi i wracam do pracy: biegam po lesie, drapię kota, tłumaczę tekst nudny jak flaki z olejem, żeby mieć na nieflaczne wizy i pastę do zębów - to są wszystko nieodłączne elementy bycia tutaj. Nie jest źle, tylko parszywie zimno.
I poza tym, że trochę strasznie w tej szarówce, że łatwo w takich warunkach popleśnieć od środka, pokrzywić, bardziej być psychopatą - może być w porządku. Pozapychać pusty czas jak nieszczelne okna szmatami; trochę podstępem zakochiwać się w jesieni - raz wymuszony uśmiech na deszczu już po chwili całkowicie jest prawdziwy, te wszystkie swetry, herbaty i szale kawał uroku mają przecież, te złote lasy bukowe i gęsi złote, przypominające, że można, trzeba się ruszyć w coś dla siebie właściwego, ciepła na mapie czy w głowie szukać. Tak sobie powtarzać.
Trochę serotoniny z dobrze spełnionych obowiązków, trochę z dziurawca. Ja jestem spod znaku dziurawca ponoć. Gęsi lecą bez ziół; ziołami wypychają te spadające, te zastrzelone. Czy nie tak samo jest z nami?
Czy nie nudzą się gęsi po drodze? Czy marzną gęsie palce? Jeśli marzną nawet, to piękne musi być marznięcie - marznięcie świadome, po drodze do szczęścia. Łączą się gęsi na całe życie, nie żyją po stracie - ale czy zakochują się nieszczęśliwie? Czy zakochują się w obcych, dalekich ptakach, czy gęgają smutne Il n'y a pas d'amour heureux, czy z niespojonym sercem wracają po lecie, po zimie szukając najczulszych swoich?
Czy myślą myśliwi o rozbitych parach, czy myślą o tych ciepłych krajach, czy nie z zazdrości strzelają? I czemu myślenie zawiera się w ich nazwie, za co? Ilu z nich mniej wie, niż gęsi?
Znów zielenieje sad po burzy, nim roztopimy się w podróży... Lećcie bezpiecznie, szczęśliwie; przepięknym świećcie przykładem. Gę, gę, gę.
2011/10/13
Krowa drogowa.
Wymyśliliśmy sobie, że pojechać przez góry będzie szybciej, że po co pchać się wielką międzykrajówką przez Chorwację i kto drogę skraca, w Trebinje nocuje.
Więc czekamy na tej pustej drodze w górach. Artur rzuca kamykami. Włazi na skarpy, ogląda dolinę, grzebie w porzuconym przy drodze samochodzie. Ja podsypiam na asfalcie, skaczę, korzystając z okazji nadrabiam zaległości w przytulaniu. Jakiś samochód, coś? Ciężarówka, osobówka, wóz drabiniasty? Parę aut nas mija. Mija. W dolince biją dzwony, ale nie widzę żadnego kościoła, żadnej wieży - skały, lasy. Ślicznie jest w ogóle.
Chcieliśmy na początku jechać przez Dubrovnik, czekaliśmy już nawet na wylotówce w jego stronę, ale na naszych oczach turystyczny autokar rozjechał, rozciął na pół psa. Bieg, podkulone uszy, łupnięcie, podwójny pisk jak dwa rzędy kół. Czyli nie, ja nie dam rady, oboje zresztą jesteśmy rozbici - chcemy przez góry. Jedźmy przez góry. Przez góry i tak jest krócej, i nikt nie przecina tam psów, miejmy nadzieję.
Bezproblemowo. Kierowca, który zostawił nas tutaj, skręcił dalej w małą dróżkę, wybierał się na któryś szczyt. Bo z zawodu jest dróżnikiem, ale z pasji zielarzem, masażystą, malarzem, rzeźbiarzem, kim tam chcesz; a właśnie odpowiednia faza księżyca, teraz najlepiej zbierać rośliny, mają najsilniejszą energię, więc jedzie. Trochę się ciekawię, a trochę nie dowierzam, więc pokazuję mu swoją rozbabraną ranę, parę dni wcześniej rozciętą nogę - i co, i potrafiłbyś coś z tym zrobić? Oczywiście, że by potrafił. Tu, widzisz?, w schowku jest takie pudełeczko, posmaruj sobie tę ranę. Raz starczy. Wygoi się prędko, bez obaw.
Gdzieś jeszcze po drodze pyta się, czy to tak nie straszno jeździć, czy mam jakąś broń na wszelki wypadek. Nie mam, bo to nie w porządku - nie chcę, żeby moi kierowcy trzymali na mnie jakieś noże czy gazy, co mi daje prawo do ich noszenia? Acha, i dlatego nic nie masz? A myślisz, że potrafiłabyś ich użyć? - i prawą ręką szybko obejmuję moją szyję - widzisz sama, gdybym chciał, gdyby ktoś chciał, już byłoby po tobie - jeden ruch pięścią, jedno ściśnięcie szyi, koniec. Nie dlatego nie nosisz broni, że to nie w porządku - nie nosisz jej, bo to i tak nie ma sensu. Sens w tym, co mówi, jest.
Więc zostawia nas na tym rozstaju zielonym i pustym. Cisza, niesamowita cisza. Oboje niby marudzimy troszkę, ale tylko troszkę, nie ma przecież na co - ślicznie jest tutaj. Cykady grają: cyk-cyt-cyk.
I nagle nie dzwony - dzwonki. Jeden dzwonek, więcej dzwonków potem. Patrzymy uważnie na skałę, zza której dochodzą nas dźwięki - zza skały przychodzi krowa. Taka krówka kawa-mleko, białe łatki. Kołysze biodrami.
Krowa-podróżnik. Przecudownie, kocham cię! Nie wiem, czy tyle mam szczęścia na twarzy, czy tak dobrze zna mnie Artur - widzę, że cieszy się z tych moich krów. Że tak, sytuacja jest niesamowita, krowy są wspaniałe, ale też automatycznie są moje. Podchodzę do krówki-przodowniczki, kiedy zza zakrętu wychodzą kolejne. Pięć krów i byk. Biegnie w moją stronę, kiedy głaszczę pierwszą z nich - dobra, dobra, spokojnie, chciałam się tylko przywitać. Odchodzę od niej i on przestaje biec. Próbuję chwilę później zagadać do innej - kolejne ostrzeżenie od byka, daję spokój. Wygrałeś, to twoje kobiety. Już nikogo nie dotykam.
Te krowy szły same. Szły przez góry i dzwoniły, na wiele kilometrów od najbliższej wioski. Odchodząc od nas skręciły w dróżkę na szczyt - ten szczyt, na którym rosną magiczne rośliny. Może szukały tych roślin, może któraś z nich miała rozciętą nogę? Moja była zdrowa następnego ranka.
Więc czekamy na tej pustej drodze w górach. Artur rzuca kamykami. Włazi na skarpy, ogląda dolinę, grzebie w porzuconym przy drodze samochodzie. Ja podsypiam na asfalcie, skaczę, korzystając z okazji nadrabiam zaległości w przytulaniu. Jakiś samochód, coś? Ciężarówka, osobówka, wóz drabiniasty? Parę aut nas mija. Mija. W dolince biją dzwony, ale nie widzę żadnego kościoła, żadnej wieży - skały, lasy. Ślicznie jest w ogóle.
Chcieliśmy na początku jechać przez Dubrovnik, czekaliśmy już nawet na wylotówce w jego stronę, ale na naszych oczach turystyczny autokar rozjechał, rozciął na pół psa. Bieg, podkulone uszy, łupnięcie, podwójny pisk jak dwa rzędy kół. Czyli nie, ja nie dam rady, oboje zresztą jesteśmy rozbici - chcemy przez góry. Jedźmy przez góry. Przez góry i tak jest krócej, i nikt nie przecina tam psów, miejmy nadzieję.
Bezproblemowo. Kierowca, który zostawił nas tutaj, skręcił dalej w małą dróżkę, wybierał się na któryś szczyt. Bo z zawodu jest dróżnikiem, ale z pasji zielarzem, masażystą, malarzem, rzeźbiarzem, kim tam chcesz; a właśnie odpowiednia faza księżyca, teraz najlepiej zbierać rośliny, mają najsilniejszą energię, więc jedzie. Trochę się ciekawię, a trochę nie dowierzam, więc pokazuję mu swoją rozbabraną ranę, parę dni wcześniej rozciętą nogę - i co, i potrafiłbyś coś z tym zrobić? Oczywiście, że by potrafił. Tu, widzisz?, w schowku jest takie pudełeczko, posmaruj sobie tę ranę. Raz starczy. Wygoi się prędko, bez obaw.
Gdzieś jeszcze po drodze pyta się, czy to tak nie straszno jeździć, czy mam jakąś broń na wszelki wypadek. Nie mam, bo to nie w porządku - nie chcę, żeby moi kierowcy trzymali na mnie jakieś noże czy gazy, co mi daje prawo do ich noszenia? Acha, i dlatego nic nie masz? A myślisz, że potrafiłabyś ich użyć? - i prawą ręką szybko obejmuję moją szyję - widzisz sama, gdybym chciał, gdyby ktoś chciał, już byłoby po tobie - jeden ruch pięścią, jedno ściśnięcie szyi, koniec. Nie dlatego nie nosisz broni, że to nie w porządku - nie nosisz jej, bo to i tak nie ma sensu. Sens w tym, co mówi, jest.
Więc zostawia nas na tym rozstaju zielonym i pustym. Cisza, niesamowita cisza. Oboje niby marudzimy troszkę, ale tylko troszkę, nie ma przecież na co - ślicznie jest tutaj. Cykady grają: cyk-cyt-cyk.
I nagle nie dzwony - dzwonki. Jeden dzwonek, więcej dzwonków potem. Patrzymy uważnie na skałę, zza której dochodzą nas dźwięki - zza skały przychodzi krowa. Taka krówka kawa-mleko, białe łatki. Kołysze biodrami.
Krowa-podróżnik. Przecudownie, kocham cię! Nie wiem, czy tyle mam szczęścia na twarzy, czy tak dobrze zna mnie Artur - widzę, że cieszy się z tych moich krów. Że tak, sytuacja jest niesamowita, krowy są wspaniałe, ale też automatycznie są moje. Podchodzę do krówki-przodowniczki, kiedy zza zakrętu wychodzą kolejne. Pięć krów i byk. Biegnie w moją stronę, kiedy głaszczę pierwszą z nich - dobra, dobra, spokojnie, chciałam się tylko przywitać. Odchodzę od niej i on przestaje biec. Próbuję chwilę później zagadać do innej - kolejne ostrzeżenie od byka, daję spokój. Wygrałeś, to twoje kobiety. Już nikogo nie dotykam.
Te krowy szły same. Szły przez góry i dzwoniły, na wiele kilometrów od najbliższej wioski. Odchodząc od nas skręciły w dróżkę na szczyt - ten szczyt, na którym rosną magiczne rośliny. Może szukały tych roślin, może któraś z nich miała rozciętą nogę? Moja była zdrowa następnego ranka.
2011/10/12
Bierz!
Wyskakuję z TIRa przy jednej z małych odnóg krajówki. Do Veroce mam jakieś pięć kilometrów przecinających lasy i pola - piękna droga i prawie nie pada, węgierskie siwe bydło gapi się, ja się jak krowa na nie gapię. Szia, Magyarország!
Idę ślicznie. Nie idę zbyt daleko, gdzieś za hodowlą zatrzymuje się samochód - zatrzymuje się sam, jest przecież tak blisko, tak ładnie, że szkoda wyciągać rękę: starszawa kobieta w zabałaganionej transportówce, mówi tylko po węgiersku i bardzo chce mnie podwieźć. Nie jedzie nawet do Veroce, ma skręcić gdzieś w bok, ale na migi i palcem po mapie tłumaczę, że ja to jestem z Lengyelország, jadę o tędy, a dalej Macedonia i kto wie. Że no, jadę, po prostu. Więc ona chce kawałek za mną - kilka minut i jesteśmy w centrum miasteczka, ja z jabłkiem na drogę zaczynam szukać domu Zsuzsy, ona minus jabłko macha wracając w swoją stronę.
W domu Zsuzsy nie ma Zsuzsy, ale jest wszystko i bierz wszystko. Już o tym gadałam kiedyś, nieistotne, istotne. Więc jest mi dobrze i jest nam dobrze, więc zostaję dłużej, czekam - niech przejdą deszcze, wyjdzie słońce, pies jeszcze trochę pomerda ogonem. Wszystko jest wspólne - moje śmieszne zapasy na drogę, jej wcale nieśmieszne domowe skarby, kot, pies, książki, czas, słońce, języki - wszystko wspólne. Bardzo przepiękne wszystko.
Trzymając to wszystko, mając, dzieląc - jadę dalej i dalej się dzielę, i dalej zagarniam dla siebie. Stacje metra w Budapeszcie jak mapa ludzi dawniej spotkanych albo moich po mieście spacerów. Deak Ferenc ter, to jest bardzo ważna stacja. Bardzo ważny człowiek bardzo niedaleko mieszka. Dobry pomysł: jeśli jesteś w Budapeszcie, pokręć się w tej okolicy (na pewno się tam pokręcisz, nie da się chyba inaczej, to jest kawałek od ślepych lwów), posiedź w łaźniach, wypatruj kogoś bardzo chudego, bardzo bezwłosego, kogoś o oczach świętego. Uściśnij go ode mnie najserdeczniej, ucałuj, kiedy już znajdziesz. Nawet, jeśli nie uściśniemy tej samej osoby - czy nie wyjdzie na jedno?
Wszystko to mając, dzieląc, trzymając - Pecs i w Pecs Benedek. Nie znamy się, a poznajemy się łatwo i z daleka, i już z daleka śmiejemy się oboje z siebie, do siebie. Moje podarte łachy, spod plecaka prawie moich rozmiarów, spod chusty prawie mojej długości wystające warkocze; jego prochowiec do ziemi, ciemne okulary, niewyobrażalnie prosta sylwetka. Głowa już naturalnie nad wszystkimi, a jeszcze broda wyżej, jeszcze ją zadziera. No, leziemy. Mam parę godzin: podziel się miastem!
Na początek melina: wybór tanich alkoholi, do jedzenia woda z tłuszczem albo niegodny zaufania kawałek ciasta z pomidorem szumnie zwany pizzą. Piękne miejsce. Kiedy tubylcy po raz pierwszy podnoszą na siebie głos, wytaczamy się na zewnątrz. Jest jakoś świeżo po południu.
Co więcej można zobaczyć w Pecs? Można odwiedzić przyjaciół Benedeka. Cudny dom. Przepiękna matka krąży po zielnej kuchni, smaży figi; przez pokoje pozastawiane antykami i gratami, ściany niewidoczne zza regałów, zza kilimów krzyczymy wierszem do rozszczekanego psa. Taki mały międzygatunkowy slam. I dalej z tymi wierszami, serią absurdów leziemy przez płot (rozerwane spodnie) i dalej w górę opuszczonego wieżowca. Pobite szyby, pozbijane ściany, pręty, druty, gruz i kable - i na szczycie tego wszystkiego materace, przepiękne mieszkanie z widokiem na całe miasto. Na całą okolicę z góry zieloną.
Zbieramy figi, biegniemy przez miasto pięknie i smacznie. Kiedy się ściemni, wyjadę na południe, w nocy i w burzy łapiąc kolejne auta, zbierając życzenia od celników i najlepszych kierowców świata - najlepsi kierowcy zawsze znajdują się w takich właśnie mokrych, ciemnych sytuacjach pośrodku niczego. Ktoś nakarmi, ktoś podwiezie daleko poza swoją trasę, ktoś spróbuje zatrzymać kolejny samochód - nie dlatego, że o to się prosi, ale zwyczajnie dlatego, że chcą, że mogą. Dać, zatrzymać, zmartwić się, pomóc. I trzeba koniecznie nauczyć się przyjmować, dawać sobie pomóc. Tak samo to ważne jest, jak nauczyć się dawać, a może nie tak oczywiste.
Więc biorę, jadę, wysycham w kolejnych autach. Jakoś przed północą do cudownie płynnej chorwacko-polskiej rozmowy szeptem (na tylnym siedzeniu śpi wnuczek kierowcy) muszę doczepić prośbę: mógłbyś podrzucić mnie dalej, dużo dalej? Ciemno i późno - to jedno, ale boję się po prostu, że już nikt mnie przy drodze nie zobaczy, jeśli w ogóle ktoś będzie mnie mijał. Nie ma problemu. Pół godziny drogi dla mnie, czyli ponad godzina jego czasu - ale każdy z nas coś za to ma. Wnuczek dostaje przejażdżkę na mechanicznym koniku w Slavonskim Brodzie, ja transport, uściski i opiekę, kierowca czeka ze mną, aż ktoś się pojawi - on sam dostaje wciśniętą na siłę czekoladę Boci (znaczy: Cielątko; no i: przecież nie po to cię wiozę, żebyś mi płaciła!), mnóstwo satysfakcji i miłości tyle, na ile mi w życiu starczy pamięci.
Chyba o to chodzi, co? Bierz, bierz, czego potrzebujesz. Jeśli to mam, jeśli mogę ci to dać - należy się właśnie tobie. Jeśli to masz - czy mogę zabrać kawałek dla siebie? Jak cholernie jesteśmy przez to wszyscy bogatsi, nie zmieści się w żadnym banku.
Idę ślicznie. Nie idę zbyt daleko, gdzieś za hodowlą zatrzymuje się samochód - zatrzymuje się sam, jest przecież tak blisko, tak ładnie, że szkoda wyciągać rękę: starszawa kobieta w zabałaganionej transportówce, mówi tylko po węgiersku i bardzo chce mnie podwieźć. Nie jedzie nawet do Veroce, ma skręcić gdzieś w bok, ale na migi i palcem po mapie tłumaczę, że ja to jestem z Lengyelország, jadę o tędy, a dalej Macedonia i kto wie. Że no, jadę, po prostu. Więc ona chce kawałek za mną - kilka minut i jesteśmy w centrum miasteczka, ja z jabłkiem na drogę zaczynam szukać domu Zsuzsy, ona minus jabłko macha wracając w swoją stronę.
W domu Zsuzsy nie ma Zsuzsy, ale jest wszystko i bierz wszystko. Już o tym gadałam kiedyś, nieistotne, istotne. Więc jest mi dobrze i jest nam dobrze, więc zostaję dłużej, czekam - niech przejdą deszcze, wyjdzie słońce, pies jeszcze trochę pomerda ogonem. Wszystko jest wspólne - moje śmieszne zapasy na drogę, jej wcale nieśmieszne domowe skarby, kot, pies, książki, czas, słońce, języki - wszystko wspólne. Bardzo przepiękne wszystko.
Trzymając to wszystko, mając, dzieląc - jadę dalej i dalej się dzielę, i dalej zagarniam dla siebie. Stacje metra w Budapeszcie jak mapa ludzi dawniej spotkanych albo moich po mieście spacerów. Deak Ferenc ter, to jest bardzo ważna stacja. Bardzo ważny człowiek bardzo niedaleko mieszka. Dobry pomysł: jeśli jesteś w Budapeszcie, pokręć się w tej okolicy (na pewno się tam pokręcisz, nie da się chyba inaczej, to jest kawałek od ślepych lwów), posiedź w łaźniach, wypatruj kogoś bardzo chudego, bardzo bezwłosego, kogoś o oczach świętego. Uściśnij go ode mnie najserdeczniej, ucałuj, kiedy już znajdziesz. Nawet, jeśli nie uściśniemy tej samej osoby - czy nie wyjdzie na jedno?
Wszystko to mając, dzieląc, trzymając - Pecs i w Pecs Benedek. Nie znamy się, a poznajemy się łatwo i z daleka, i już z daleka śmiejemy się oboje z siebie, do siebie. Moje podarte łachy, spod plecaka prawie moich rozmiarów, spod chusty prawie mojej długości wystające warkocze; jego prochowiec do ziemi, ciemne okulary, niewyobrażalnie prosta sylwetka. Głowa już naturalnie nad wszystkimi, a jeszcze broda wyżej, jeszcze ją zadziera. No, leziemy. Mam parę godzin: podziel się miastem!
Na początek melina: wybór tanich alkoholi, do jedzenia woda z tłuszczem albo niegodny zaufania kawałek ciasta z pomidorem szumnie zwany pizzą. Piękne miejsce. Kiedy tubylcy po raz pierwszy podnoszą na siebie głos, wytaczamy się na zewnątrz. Jest jakoś świeżo po południu.
Co więcej można zobaczyć w Pecs? Można odwiedzić przyjaciół Benedeka. Cudny dom. Przepiękna matka krąży po zielnej kuchni, smaży figi; przez pokoje pozastawiane antykami i gratami, ściany niewidoczne zza regałów, zza kilimów krzyczymy wierszem do rozszczekanego psa. Taki mały międzygatunkowy slam. I dalej z tymi wierszami, serią absurdów leziemy przez płot (rozerwane spodnie) i dalej w górę opuszczonego wieżowca. Pobite szyby, pozbijane ściany, pręty, druty, gruz i kable - i na szczycie tego wszystkiego materace, przepiękne mieszkanie z widokiem na całe miasto. Na całą okolicę z góry zieloną.
Zbieramy figi, biegniemy przez miasto pięknie i smacznie. Kiedy się ściemni, wyjadę na południe, w nocy i w burzy łapiąc kolejne auta, zbierając życzenia od celników i najlepszych kierowców świata - najlepsi kierowcy zawsze znajdują się w takich właśnie mokrych, ciemnych sytuacjach pośrodku niczego. Ktoś nakarmi, ktoś podwiezie daleko poza swoją trasę, ktoś spróbuje zatrzymać kolejny samochód - nie dlatego, że o to się prosi, ale zwyczajnie dlatego, że chcą, że mogą. Dać, zatrzymać, zmartwić się, pomóc. I trzeba koniecznie nauczyć się przyjmować, dawać sobie pomóc. Tak samo to ważne jest, jak nauczyć się dawać, a może nie tak oczywiste.
Więc biorę, jadę, wysycham w kolejnych autach. Jakoś przed północą do cudownie płynnej chorwacko-polskiej rozmowy szeptem (na tylnym siedzeniu śpi wnuczek kierowcy) muszę doczepić prośbę: mógłbyś podrzucić mnie dalej, dużo dalej? Ciemno i późno - to jedno, ale boję się po prostu, że już nikt mnie przy drodze nie zobaczy, jeśli w ogóle ktoś będzie mnie mijał. Nie ma problemu. Pół godziny drogi dla mnie, czyli ponad godzina jego czasu - ale każdy z nas coś za to ma. Wnuczek dostaje przejażdżkę na mechanicznym koniku w Slavonskim Brodzie, ja transport, uściski i opiekę, kierowca czeka ze mną, aż ktoś się pojawi - on sam dostaje wciśniętą na siłę czekoladę Boci (znaczy: Cielątko; no i: przecież nie po to cię wiozę, żebyś mi płaciła!), mnóstwo satysfakcji i miłości tyle, na ile mi w życiu starczy pamięci.
Chyba o to chodzi, co? Bierz, bierz, czego potrzebujesz. Jeśli to mam, jeśli mogę ci to dać - należy się właśnie tobie. Jeśli to masz - czy mogę zabrać kawałek dla siebie? Jak cholernie jesteśmy przez to wszyscy bogatsi, nie zmieści się w żadnym banku.
2011/10/03
Warkoczyk.
Siedzieliśmy na rozgrzanej ziemi przed Domem: ktoś plótł bransoletki, ktoś kroił warzywa (ziemsko, cudownie pachniało od warzyw), mężczyźni grali na bębnach i gitarach, czasem flet, czasem szczekanie Johny'ego. Kończyłam związywać warkocze cebuli - wykopywałam ją z grządek przez cały ranek, otrzepywałam z żywej ziemi, teraz na zimę będzie suszyć się w słońcu. W nagrodę wszystko jest nagrodą.
Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.
Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!
W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).
Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.
I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.
Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.
Za moimi plecami kołysała się Raphaela, nucąc, powoli wplatając mi we włosy kolorowe nitki. Włosy raczej długie i warkocz cienki, więc plotło się to, snuło przez wszystkie piosenki i wszystkie cebule, aż obudził mnie zapach palonych włosów, kiedy zapalniczka przejechała po ich końcu. Teraz będziesz podróżować ze mną, zapleciona w ten warkoczyk. Podskakiwać mi będziesz z boku głowy, czerwona, niebieska, złota.
Ciągnęli za ten warkoczyk wszyscy czule. W Domu, gdzie go znali od początku - i dalej, kiedy dołączały do niego inne, zmienne, jednodniowe - ciągnęli za ten kolorowy warkoczyk, wplatali sobie w palce, wiązali mi nim włosy nad karkiem. W Sofii Tim wyciągnął mi go z kudłów, kiedy czekałam pod jakimś hotelem stal-szkło, zanim pobiegliśmy po omacku przez wielki, ciemny park, trzymając się mocno za ręce, żeby w tej ciemności nie ruszyło nas żadne zło. Hey, you little hippie thing, I missed you so long - now enjoy your way!
W tę siestę samotną Wolf zobaczył właśnie warkocze. Bardzo ładne, chcesz się dołączyć? itd. I dalej wiadomo już, jak pięknie - migdały, grajkowie i mleko, przekazanie mnie w ręce Richarda i jego historie, kolejne połączenia; całowanie mnie w te kolorowe nitki, kiedy trochę na brzuchu targałam do mieszkania wielkiego arbuza i nie można mnie było dosięgnąć inaczej, niż z boku. Jego paskudny, pojedynczy dred, z którym jednak był piękny - bez którego wyglądałby jak każdy inny smutny pijak. Tyle może, że w coraz to innym kapeluszu (świetne ma Wolf kapelusze; szkoda, że zazwyczaj puste).
Magoty szarpiące za włosy, gryzące wszystko, co zaplecione. W bramie głaskane, zawsze pomagająca wspólnota poplątanych kłaków. Zwierzęca sierść Pablo; kołtuny Patricka uciekające spod chustki; twoja broda wisząca w dwóch kępach jak moje plątaniny na głowie. Cudowny, rozkołysany warkocz Dunji.
I w Polsce - co ty masz we włosach? Jakieś śmieci się wplątały. Krew ci leci? Coś czerwonego.
Nieprawidłowy ruch szczotką, wyciągnięta nitka, zepsuty warkoczyk. Jeden świst nożyczek.
Szukam nowych rąk, nowych kolorowych sznurków. Niech się powtarza cała niepowtarzalna reszta. Raphaela tymczasem jeździ ze mną obcięta, bezpiecznie schowana w plecaku.
2011/10/01
Poznań w słońcu, taka piosenka.
Moja głowa, moje słońce, moje liście, moje nogi, moje miasto. Moje plecy wyprostowane w mojej dzielnicy. Z moich ust mój śpiew. Udaję trąbkę. Trąbka jest nie moja.
Trąbka jest słonika. Słonik jest owadem. Owad jest malutki. Nie gra na trąbce. A ma. Ja nie mam i gram. Udaję.
Stare Zoo pachnie kózkami. Nie owadami. Pracowałam kiedyś w tym zoo. Źle się dogadywaliśmy - z ludźmi, z kózkami było dobrze. I z królikami. I ze śmierdzącą chorą lwiatką. Jesienią-zimą pracowałam, rano, parę razy nie wstałam. Kiedy wstałam, pachniałam później sianem i gnojem, i z czerwonymi od buraków i mrozu dłońmi jechałam myć się i przebierać na wydziale. Pięknie było wtedy bardzo.
Wprowadziłam się teraz spowrotem do centrum, dawna praca tuż za rogiem. Więc pachnie: zwierzęta i suche liście. Słońce. Słońcem pachnie Poznań. Bardzo pięknie jesienią ciepłą. Idę, lezę. Na południe, w dół mapy miasta, więc świeci mi w oczy. Zamykam oczy, idę na pamięć. I jeszcze pamiętam, jak tędy chodzić, więc idę uśmiechnięta, szczęśliwa. Ostatnio na pamięć chodziłam po Maladze. W nowym mieszkaniu nie znam jeszcze nawet korytarza, trzymam się ściany, żeby nie wpaść na szafę, rower, próg. Koty i kartony rzucają się pod nogi mimo wszystko.
W mieszkaniu Magda śpi po ciągu nocka-przeprowadzka-nocka-zajęcia, rzucona na kanapę jak zwłoki. Albo: jak worek marchewki. Konie lubią marchewkę, i ja lubię bardzo. Magdę nawet bardziej, niż marchewkę, chociaż niekoniecznie żuć. Żyć - raczej.
Biegam po mieszkaniu na palcach i kartki staram się przewracać ciszej, niż zwykle. Karetka za oknem ścisza sygnał. Kot nie tupie. Śpij mała, śpij, aaa. Przetłumaczę dla ciebie jakąś książkę, albo będę w głowie grać symfonie dla ciebie, kiedy się wyprowadzisz. Szkoda, że się nie poznamy lepiej. A może się poznamy? Są szanse, że są jeszcze jakieś szanse.
Więc Magda śpi jak marchewka, koło niej śpi jej torebka. Jej książki i ubrania śpią już gdzie indziej. Od poniedziałku w miejscu marchewki spać będzie Olka, a kiedy się wyśpi - będzie wozić marchewkę swojej klaczy, do lasu, do lasu. Bo kobyłę trzyma, trzymać będzie przez chwilę, w lesie. Pod lasem. Gdzie można spokojnie rżeć i galopować, skakać przez kłody.
Nie byłyśmy się z Olką w stanie ścierpieć długo, długo. A teraz proszę - wspólny pokój i siemię lniane. Jeśli będzie za dużo, najwyżej któraś nie wytrzyma i przy okazji w lesie rzuci w drugą wściekłą myszą, zaostrzonym kołkiem czy chociaż czułym przekleństwem. Ale może jednak nie. Ale zobaczymy. Ale jeszcze przez chwilę jej nie ma.
Więc wypełniam swój pokój swoimi gratami, swoimi niepotrzebnymi, niezbędnymi papierami i pluszakami, swoim kotem, swoimi pocztówkami z Cordoby i San Francisco, bardzo ważnymi pocztówkami. Do swojego plecaka wrzucam swoje brudne łachy, ze swoją rodziną jadę do swojego domu na jeszcze jeden swój koniec tygodnia. Niech to wszystko będzie jeszcze całkowicie moje, zanim spadną na mnie obowiązki, towarzystwo i śnieg, zanim umrę razem z pierwszym przymrozkiem - moje słońce prowadzi moje nogi po moich miejscach. I bardzo jest wszystko do-wolne.
Kiedy pora roku znowu zacznie się zmieniać, pojedźmy do jakiegoś zimniejszego kraju, żeby Polska wydawała się ciepła i właściwa, dobrze?
Trąbka jest słonika. Słonik jest owadem. Owad jest malutki. Nie gra na trąbce. A ma. Ja nie mam i gram. Udaję.
Stare Zoo pachnie kózkami. Nie owadami. Pracowałam kiedyś w tym zoo. Źle się dogadywaliśmy - z ludźmi, z kózkami było dobrze. I z królikami. I ze śmierdzącą chorą lwiatką. Jesienią-zimą pracowałam, rano, parę razy nie wstałam. Kiedy wstałam, pachniałam później sianem i gnojem, i z czerwonymi od buraków i mrozu dłońmi jechałam myć się i przebierać na wydziale. Pięknie było wtedy bardzo.
Wprowadziłam się teraz spowrotem do centrum, dawna praca tuż za rogiem. Więc pachnie: zwierzęta i suche liście. Słońce. Słońcem pachnie Poznań. Bardzo pięknie jesienią ciepłą. Idę, lezę. Na południe, w dół mapy miasta, więc świeci mi w oczy. Zamykam oczy, idę na pamięć. I jeszcze pamiętam, jak tędy chodzić, więc idę uśmiechnięta, szczęśliwa. Ostatnio na pamięć chodziłam po Maladze. W nowym mieszkaniu nie znam jeszcze nawet korytarza, trzymam się ściany, żeby nie wpaść na szafę, rower, próg. Koty i kartony rzucają się pod nogi mimo wszystko.
W mieszkaniu Magda śpi po ciągu nocka-przeprowadzka-nocka-zajęcia, rzucona na kanapę jak zwłoki. Albo: jak worek marchewki. Konie lubią marchewkę, i ja lubię bardzo. Magdę nawet bardziej, niż marchewkę, chociaż niekoniecznie żuć. Żyć - raczej.
Biegam po mieszkaniu na palcach i kartki staram się przewracać ciszej, niż zwykle. Karetka za oknem ścisza sygnał. Kot nie tupie. Śpij mała, śpij, aaa. Przetłumaczę dla ciebie jakąś książkę, albo będę w głowie grać symfonie dla ciebie, kiedy się wyprowadzisz. Szkoda, że się nie poznamy lepiej. A może się poznamy? Są szanse, że są jeszcze jakieś szanse.
Więc Magda śpi jak marchewka, koło niej śpi jej torebka. Jej książki i ubrania śpią już gdzie indziej. Od poniedziałku w miejscu marchewki spać będzie Olka, a kiedy się wyśpi - będzie wozić marchewkę swojej klaczy, do lasu, do lasu. Bo kobyłę trzyma, trzymać będzie przez chwilę, w lesie. Pod lasem. Gdzie można spokojnie rżeć i galopować, skakać przez kłody.
Nie byłyśmy się z Olką w stanie ścierpieć długo, długo. A teraz proszę - wspólny pokój i siemię lniane. Jeśli będzie za dużo, najwyżej któraś nie wytrzyma i przy okazji w lesie rzuci w drugą wściekłą myszą, zaostrzonym kołkiem czy chociaż czułym przekleństwem. Ale może jednak nie. Ale zobaczymy. Ale jeszcze przez chwilę jej nie ma.
Więc wypełniam swój pokój swoimi gratami, swoimi niepotrzebnymi, niezbędnymi papierami i pluszakami, swoim kotem, swoimi pocztówkami z Cordoby i San Francisco, bardzo ważnymi pocztówkami. Do swojego plecaka wrzucam swoje brudne łachy, ze swoją rodziną jadę do swojego domu na jeszcze jeden swój koniec tygodnia. Niech to wszystko będzie jeszcze całkowicie moje, zanim spadną na mnie obowiązki, towarzystwo i śnieg, zanim umrę razem z pierwszym przymrozkiem - moje słońce prowadzi moje nogi po moich miejscach. I bardzo jest wszystko do-wolne.
Kiedy pora roku znowu zacznie się zmieniać, pojedźmy do jakiegoś zimniejszego kraju, żeby Polska wydawała się ciepła i właściwa, dobrze?
2011/09/14
Co zwykle.
Wolę wierzyć, że nie ma przypadków, że tak miało być; kiedy jest dobrze, kiedy się sypie, się kończy - miało się sypać i kończyć, tyle, to nie jest moja wina, niczyja wina. Tak jest łatwiej.
To mówi Marta. Ja słucham i potakuję. Też wolę. Czasem wolę. Czasem nie wiem. Bo wszystko jest przez przypadek, wszystko; idziemy teraz do kina razem, bo w liceum wylądowała w klasie z moją siostrą, bo ja kiedyś nie wiedziałam, co robić ze sobą, więc ciągałam się za nimi po teatrach; bo nie zdałam egzaminu, więc musiałam cofać się na wrzesień do Polski, bo pracuje czasem i miejscem niedaleko od gdyńskiego klubu filmowego; bo tak dalej.
No. Lubię, tak, lubię czasem wierzyć w jakąś dobrą wolę Ziemi, w to, że jakoś cudownie się przyciągamy i zderzamy w świecie wystarczająco jednak dużym, żeby się minąć o kilka centymetrów, w całej historii czasu; że to nie jest ot tak, że ty jesteś teraz tutaj i ja jestem, a nie: ty tutaj, a ja pełzam w pierwotnym bulionie.
Ale i te przypadki niesamowite uwielbiam; czy nie bardziej może je właśnie? Kogo to ostatecznie interesuje, czy miało być, czy nie miało, i jak w ogóle niby "miało"; czy w ruchach tektonicznych i mutacjach genetycznych było zapisane drobnym druczkiem, że dzisiaj w tym kinie, w tym rzędzie, jeszcze na Ankę wpadnę? Tak i tak jest dobrze. Bardzo przepiękne się sobie przydarzamy.
- Pokażę tobie na przykładzie. Stoi dąb. Patrzysz i co myślisz? Że powinien stać, gdzie stoi?
- Powinien.
- Ale dzika świnia mogła wyryć i zjeść żołądź. Patrzyłbyś na to miejsce i czy myślałbyś, że tam powinien być dąb?
*(to Miłosz, Dolina Issy, w razie co)
I jeszcze: że napakowałam tutaj filmów i czytanek; jeśli limit ściągania komu niemiły, hasło to surikatka
To mówi Marta. Ja słucham i potakuję. Też wolę. Czasem wolę. Czasem nie wiem. Bo wszystko jest przez przypadek, wszystko; idziemy teraz do kina razem, bo w liceum wylądowała w klasie z moją siostrą, bo ja kiedyś nie wiedziałam, co robić ze sobą, więc ciągałam się za nimi po teatrach; bo nie zdałam egzaminu, więc musiałam cofać się na wrzesień do Polski, bo pracuje czasem i miejscem niedaleko od gdyńskiego klubu filmowego; bo tak dalej.
No. Lubię, tak, lubię czasem wierzyć w jakąś dobrą wolę Ziemi, w to, że jakoś cudownie się przyciągamy i zderzamy w świecie wystarczająco jednak dużym, żeby się minąć o kilka centymetrów, w całej historii czasu; że to nie jest ot tak, że ty jesteś teraz tutaj i ja jestem, a nie: ty tutaj, a ja pełzam w pierwotnym bulionie.
Ale i te przypadki niesamowite uwielbiam; czy nie bardziej może je właśnie? Kogo to ostatecznie interesuje, czy miało być, czy nie miało, i jak w ogóle niby "miało"; czy w ruchach tektonicznych i mutacjach genetycznych było zapisane drobnym druczkiem, że dzisiaj w tym kinie, w tym rzędzie, jeszcze na Ankę wpadnę? Tak i tak jest dobrze. Bardzo przepiękne się sobie przydarzamy.
- Pokażę tobie na przykładzie. Stoi dąb. Patrzysz i co myślisz? Że powinien stać, gdzie stoi?
- Powinien.
- Ale dzika świnia mogła wyryć i zjeść żołądź. Patrzyłbyś na to miejsce i czy myślałbyś, że tam powinien być dąb?
*(to Miłosz, Dolina Issy, w razie co)
I jeszcze: że napakowałam tutaj filmów i czytanek; jeśli limit ściągania komu niemiły, hasło to surikatka
2011/09/12
Burza z makaronem.
Na początku były Słoniowe skały. I krówki, piękne krówki wszędzie - spacerujące między głazami, żujące powoli gdzieś na polu. No i deszcz.
Gdzieś w połowie drogi naprawdę zaczęło lać; próbowałyśmy chować się w krzakach, ale chmury spadały na nas równo, lepiej iść, dalej iść, jak najszybciej dojść: w Treskavec możemy przecież liczyć na suchy pokój i ciepłe jedzenie. Ech, dobre wspomnienia z Mołdawii!, po tamtej trasie ciągle obie oblizujemy się uśmiechnięte na dźwięk słowa "monastyr".
Problem w tym, że wspomnienia są na tyle dobre, że leziemy w te góry gołe i wesołe. Jedzenie się skończyło jeszcze w mieście, ale i pieniędzy nie ma na nową porcję; Sophia ma ze sobą dwie koszulki i za duże spodnie - i tyle, koniec ubrań - ale przecież jest sierpień, okropnie gorąco, po co brać cokolwiek więcej? Damy radę, co to jest - parę kilometrów przez góry?
No, więc trochę to było.
Nie jest ciężka ta droga, i mi nawet w tej ulewie lodowatej szło się całkiem dobrze - bo przecież te krowy, ciągle, wszędzie! Krowy w górach, na stokach; dolina pełna krów; muzyka setek krowich dzwonków w burzowym wietrze. Ale ja mam na sobie coś więcej, jakąś długą szmatkę - mokra, bo mokra, ale jest; Sophia marznie, ale niczym nie mogę się podzielić, bo najzwyczajniej w świecie nic więcej nie mam. Upiera się zresztą, że nie, niczego nie mam szukać, to nie jest daleko, a przemoknie i tak. Chodźmy lepiej.
Grzejemy ręce na skałach. Gorące są te kamienie wielkie. Czy może nasze dłonie są tak zimne?
Burza trzaska dookoła, kiedy po linach włazimy na śliskie stoki. Hej, boisz się? Odwróć się. Proszę, po prostu się teraz odwróć - zobacz, gdzie wlazłyśmy, co jest pod nami. Przestaje padać, Pelagonia w dole jest warta wszystkiego. Dalej przylepiając się do każdego ciepłego kamienia zatrzymujemy się coraz częściej, ze zmęczenia i własnej głupoty wyjąc ze śmiechu. Dwa osły leżące na górze pośrodku niczego, mokre od deszczu i niesłonych łez.
Wspinamy się, sapiemy, gubimy na chwilę drogę - i kiedy znajduje się znów, jest doskonale, całkiem cudownie, sto tysięcy razy lepiej, niż gdybyśmy spokojnie szły przed siebie wiedząc, że jesteśmy na dobrej ścieżce.
Wypatrujemy budynków. Widzisz coś? Już chętnie bym się wysuszyła, strasznie się kleją do mnie te zimne ubrania. Ale Treskavec wyskakuje zza skały nagle, kiedy wcale się go nie spodziewamy - tym lepiej, rzucając sobie zdziwione, zachwycone spojrzenia znów zaczynamy wyć, i idzie się już tak łatwo, dużo, dużo łatwiej. Dach! Dom! Herbata!...
Tak, herbata i klucz na przywitanie. Witajcie.
Ale potem witający znika, zostawiając nad wygłodniałe i znów płaczące ze śmiechu - brawo, dziewczyny, to świetny pomysł pójść w góry zdając się całkowicie na czyjąś gościnę!...
Śmiesznie, śmiesznie; ale Sophia jest słaba, strasznie wymarzła, nie ma całkiem energii. Suszy się, pakuje pod kilka kocy i po chwili trzęsąc się w łóżku mówi, że jest chora, że nie wie, czy da radę się jutro ruszyć. I że mam spadać z aspiryną, niczego nie będzie łykać.
Zostawiam ją w łóżku i przeszukuję kuchnię: znalazłam worek spleśniałych ziemniaków pod zlewem i kawałek martwego pomidora w lodówce. Czyli nic. Kawa... parzę kawę, więcej herbaty, nie ma do nich cukru, żeby trochę wzmocnić Sophię. Ale na podwórzu znów ktoś się kręci - jakaś kobieta - Hej, dzień dobry, czy macie może kawałek chleba, jakieś jabłko, cokolwiek? Przyjaciółka mi tam umiera w pokoju, strasznie jest słaba, ale powinno być lepiej, kiedy coś zje.
Nie mamy jedzenia, straszna szkoda, że jest chora - ale wiesz, to jest święte miejsce, święta panienka na pewno jej pomoże!
Acha. Bardzo fajnie. Obawiam się, że może być z tym raczej kiepsko, dopóki święta panienka nie objawi się w postaci obiadu.
Więc szukam dalej, co kilka minut sprawdzając, czy Sophia pije chociaż herbatę (nie pije, marudzi. Więc ja też wracam raz po raz i marudzę. Pij, pij, pij, cholera!). Gdzieś w plecaku znajduje się maleńki słoiczek poziomek w alkoholu - prezent od Oli; dwie, trzy łyżeczki dzielone na dwie osoby - ale zawsze coś. Ty leż, ja poszukam drzew owocowych, albo spróbuję włamać się im do ogrodu - bo przecież mają ogród!
Ale nie muszę kraść - tym razem na podwórzu spotykam mnicha; Witaj, skąd jesteście? Nie jesteście głodne?
Cebula, trzy pomidory, paczka makaronu - nie mogło być lepiej! Sophia broni się przez jedzeniem, ale kiedy wracam po chwili, talerz jest pusty, a ona uśmiechnięta siedzi na łóżku. Wiesz, chyba już czuję się lepiej. No i daj mi koniecznie ten przepis!
Suszymy swoje łachy na słońcu, w cerkiewnych freskach i rzeźbionych drzwiach znajdujemy centaury, opalających się męczenników i pogan, przez których można (należy) przeciągnąć metalowy pręt. W nocy zza ściany dobiega nas polski, jak wszędzie, jak zawsze, ech. Narzekam na Polaków, jak to nie da się uciec - wszędzie wlezą!, jakbym sama była jakkolwiek inna, i dopiero rano robi mi się przykro, kiedy pod ich pokojem widzę przemoczone trampki. Biedaki, mam nadzieję, że dalej szło się sucho i bezpiecznie.
Zwijamy się, słonecznym rankiem idziemy dalej. Wychodząc wpadamy znów na kobietę, która nie chciała podzielić się chlebem: Czujesz się już dobrze? To świetnie! Mówiłam: święta panienka zawsze pomaga!...
Gdzieś w połowie drogi naprawdę zaczęło lać; próbowałyśmy chować się w krzakach, ale chmury spadały na nas równo, lepiej iść, dalej iść, jak najszybciej dojść: w Treskavec możemy przecież liczyć na suchy pokój i ciepłe jedzenie. Ech, dobre wspomnienia z Mołdawii!, po tamtej trasie ciągle obie oblizujemy się uśmiechnięte na dźwięk słowa "monastyr".
Problem w tym, że wspomnienia są na tyle dobre, że leziemy w te góry gołe i wesołe. Jedzenie się skończyło jeszcze w mieście, ale i pieniędzy nie ma na nową porcję; Sophia ma ze sobą dwie koszulki i za duże spodnie - i tyle, koniec ubrań - ale przecież jest sierpień, okropnie gorąco, po co brać cokolwiek więcej? Damy radę, co to jest - parę kilometrów przez góry?
No, więc trochę to było.
Nie jest ciężka ta droga, i mi nawet w tej ulewie lodowatej szło się całkiem dobrze - bo przecież te krowy, ciągle, wszędzie! Krowy w górach, na stokach; dolina pełna krów; muzyka setek krowich dzwonków w burzowym wietrze. Ale ja mam na sobie coś więcej, jakąś długą szmatkę - mokra, bo mokra, ale jest; Sophia marznie, ale niczym nie mogę się podzielić, bo najzwyczajniej w świecie nic więcej nie mam. Upiera się zresztą, że nie, niczego nie mam szukać, to nie jest daleko, a przemoknie i tak. Chodźmy lepiej.
Grzejemy ręce na skałach. Gorące są te kamienie wielkie. Czy może nasze dłonie są tak zimne?
Burza trzaska dookoła, kiedy po linach włazimy na śliskie stoki. Hej, boisz się? Odwróć się. Proszę, po prostu się teraz odwróć - zobacz, gdzie wlazłyśmy, co jest pod nami. Przestaje padać, Pelagonia w dole jest warta wszystkiego. Dalej przylepiając się do każdego ciepłego kamienia zatrzymujemy się coraz częściej, ze zmęczenia i własnej głupoty wyjąc ze śmiechu. Dwa osły leżące na górze pośrodku niczego, mokre od deszczu i niesłonych łez.
Wspinamy się, sapiemy, gubimy na chwilę drogę - i kiedy znajduje się znów, jest doskonale, całkiem cudownie, sto tysięcy razy lepiej, niż gdybyśmy spokojnie szły przed siebie wiedząc, że jesteśmy na dobrej ścieżce.
Wypatrujemy budynków. Widzisz coś? Już chętnie bym się wysuszyła, strasznie się kleją do mnie te zimne ubrania. Ale Treskavec wyskakuje zza skały nagle, kiedy wcale się go nie spodziewamy - tym lepiej, rzucając sobie zdziwione, zachwycone spojrzenia znów zaczynamy wyć, i idzie się już tak łatwo, dużo, dużo łatwiej. Dach! Dom! Herbata!...
Tak, herbata i klucz na przywitanie. Witajcie.
Ale potem witający znika, zostawiając nad wygłodniałe i znów płaczące ze śmiechu - brawo, dziewczyny, to świetny pomysł pójść w góry zdając się całkowicie na czyjąś gościnę!...
Śmiesznie, śmiesznie; ale Sophia jest słaba, strasznie wymarzła, nie ma całkiem energii. Suszy się, pakuje pod kilka kocy i po chwili trzęsąc się w łóżku mówi, że jest chora, że nie wie, czy da radę się jutro ruszyć. I że mam spadać z aspiryną, niczego nie będzie łykać.
Zostawiam ją w łóżku i przeszukuję kuchnię: znalazłam worek spleśniałych ziemniaków pod zlewem i kawałek martwego pomidora w lodówce. Czyli nic. Kawa... parzę kawę, więcej herbaty, nie ma do nich cukru, żeby trochę wzmocnić Sophię. Ale na podwórzu znów ktoś się kręci - jakaś kobieta - Hej, dzień dobry, czy macie może kawałek chleba, jakieś jabłko, cokolwiek? Przyjaciółka mi tam umiera w pokoju, strasznie jest słaba, ale powinno być lepiej, kiedy coś zje.
Nie mamy jedzenia, straszna szkoda, że jest chora - ale wiesz, to jest święte miejsce, święta panienka na pewno jej pomoże!
Acha. Bardzo fajnie. Obawiam się, że może być z tym raczej kiepsko, dopóki święta panienka nie objawi się w postaci obiadu.
Więc szukam dalej, co kilka minut sprawdzając, czy Sophia pije chociaż herbatę (nie pije, marudzi. Więc ja też wracam raz po raz i marudzę. Pij, pij, pij, cholera!). Gdzieś w plecaku znajduje się maleńki słoiczek poziomek w alkoholu - prezent od Oli; dwie, trzy łyżeczki dzielone na dwie osoby - ale zawsze coś. Ty leż, ja poszukam drzew owocowych, albo spróbuję włamać się im do ogrodu - bo przecież mają ogród!
Ale nie muszę kraść - tym razem na podwórzu spotykam mnicha; Witaj, skąd jesteście? Nie jesteście głodne?
Cebula, trzy pomidory, paczka makaronu - nie mogło być lepiej! Sophia broni się przez jedzeniem, ale kiedy wracam po chwili, talerz jest pusty, a ona uśmiechnięta siedzi na łóżku. Wiesz, chyba już czuję się lepiej. No i daj mi koniecznie ten przepis!
Suszymy swoje łachy na słońcu, w cerkiewnych freskach i rzeźbionych drzwiach znajdujemy centaury, opalających się męczenników i pogan, przez których można (należy) przeciągnąć metalowy pręt. W nocy zza ściany dobiega nas polski, jak wszędzie, jak zawsze, ech. Narzekam na Polaków, jak to nie da się uciec - wszędzie wlezą!, jakbym sama była jakkolwiek inna, i dopiero rano robi mi się przykro, kiedy pod ich pokojem widzę przemoczone trampki. Biedaki, mam nadzieję, że dalej szło się sucho i bezpiecznie.
Zwijamy się, słonecznym rankiem idziemy dalej. Wychodząc wpadamy znów na kobietę, która nie chciała podzielić się chlebem: Czujesz się już dobrze? To świetnie! Mówiłam: święta panienka zawsze pomaga!...
2011/09/10
Air.
I think it's all in the air.
The autumn has come to Poland and my lungs fill up with the cold air. The only way I go is to the ground, I go to the ground, like a balloon that is just cooling down.
I don't fucking want to cool down!
The autumn has come to Poland and my lungs fill up with the cold air. The only way I go is to the ground, I go to the ground, like a balloon that is just cooling down.
I don't fucking want to cool down!
2011/09/07
So, where are you from?
D: So, you two, where are you from anyway?
P: Uhm... I really don't like talking about that. I live here for a few years now, but well, originally I come from Holland...
A: But he's not Dutch!
P: (smiling) Yes, I'm not Dutch.
D: I don't get it... Bet well, now you're going to Portugal, yes?
P: Yes, I'm just walking there in a minute.
D: Walking... ha... And you - are you going there also?
A: Me, no, I'm leaving Malaga tomorrow or the next morning; Madrid and then directly to Poland.
D: So you're going back home?
A: No, what do you mean? I'm just going there for a moment.
P: She's not Polish!
A: No, I'm definitely not Polish!
D: So when are you back in Malaga?
A: In half a year if it all works well.
D: And I don't understand...but who cares?
Yes, who cares? Now we are here. Now we are laughing by the bookstore window: Patrick noticed El ladron de gallinas there; we're crying because of the story, because it's just here, looking at us in the middle of the night, because of how he got to know it, and how much he loves it. At some point he takes out a copy of one of the pages from his pocket - Look, now they're playing chess! Hihi, the hen is playing chess with the fox! Hihihi!... I will laugh everytime I see a hen or a fox now. Every fox and every hen will always make me happy.
Start collecting, if you are not doing this already. Collecting and connecting, so you can love everything, everywhere.
The day I find my mind able to stay on one subject, I'll consider myself dead.
P: Uhm... I really don't like talking about that. I live here for a few years now, but well, originally I come from Holland...
A: But he's not Dutch!
P: (smiling) Yes, I'm not Dutch.
D: I don't get it... Bet well, now you're going to Portugal, yes?
P: Yes, I'm just walking there in a minute.
D: Walking... ha... And you - are you going there also?
A: Me, no, I'm leaving Malaga tomorrow or the next morning; Madrid and then directly to Poland.
D: So you're going back home?
A: No, what do you mean? I'm just going there for a moment.
P: She's not Polish!
A: No, I'm definitely not Polish!
D: So when are you back in Malaga?
A: In half a year if it all works well.
D: And I don't understand...but who cares?
Yes, who cares? Now we are here. Now we are laughing by the bookstore window: Patrick noticed El ladron de gallinas there; we're crying because of the story, because it's just here, looking at us in the middle of the night, because of how he got to know it, and how much he loves it. At some point he takes out a copy of one of the pages from his pocket - Look, now they're playing chess! Hihi, the hen is playing chess with the fox! Hihihi!... I will laugh everytime I see a hen or a fox now. Every fox and every hen will always make me happy.
Start collecting, if you are not doing this already. Collecting and connecting, so you can love everything, everywhere.
The day I find my mind able to stay on one subject, I'll consider myself dead.
2011/09/06
Maybe I'll feel better using English as I speak to myself in this country.
Let's give it a try.
Anyways. Wtf, CouchSurfing? What do you mean, Welcome home! - how the hell can you call this home? Yes, a country of origin. No, not even the part of it that I live in. Just, eh, I'd like it so much more if you said that back in Spain. Or anytime I log in from the road. The Road, yessss!...
And well. As CS is trying hard to make me squat or crash in the parks more, maybe it's high time to go back to Mother Hospitality Club, or look for some different options - which is exactly what I'm doing now. For an interesting review of the organizations - and some truly fucked CS facts go here.
No more talking about CS. Let's get back to my favorite subject.
YES, squatting!...
Over-night "squats", those wonderful derelict/under-construction/abandoned for good, for holidays, for the winter, for.../... houses, sheds, gardens (squatting gardens, how I adore it!), eh!
Finding those that actually exist - just because you bump into them, into people that live in them, or going all through the continent "because there's this cave squat with running water near Granada!". For a night, drink, concert - to visit, to stay, to live. La, lalala.
And how beautifully things connect. What would scare me away a few years ago is now such a wonderfully huge part of what I am, we are. Lalala, la!
YESSS, parks!
Beaches, benches, train stations, pubs - all being wonderful little homes for a moment. Dry or not so dry, silent and peaceful or well, not really. Who cares, in the end? Just rest, give your head some sleep to start moving again in a few hours.
This open hippie disco-bar in Caños de Meca, with mattresses all around - who remembers now that it was raining? It didn't rain so much anyway.
Those stoned Slovenian rockers that took us from the road in Serbian mountains, the ones for which we changed our route - to stay with them, sleep in their camper, drink and sing when it really got freezing cold in Žabljak. Somersaults in the snow. Lala, lala!...
Felippe didn't like the mosquitoes and mice in the park; for me it felt more like home, like field work - I love the rodent voices so much!
The turtles on Nicky's terrace wouldn't go out because of the freaking wind. I feel cheated, need to be back; I want to be able to say: Now I remember this one morning in Gibraltar when I woke up with a turtle bite!
And however unconnected it may all seem - it's all the same story, it's a single, long story. And in the end it all ends up with someone giving you a loving hug, with someone else saying you're a sick sociopath never to find love.
Oh, well.
Homes, homes, homes. There is no big truth, no one and forever - and AH, thank you for that, Mundo pequenito!
And thanks CS for giving me a reason to learn, and not to study. Eh. Work, silly girl, and you will move to a better climate so soon, so soon!
Anyways. Wtf, CouchSurfing? What do you mean, Welcome home! - how the hell can you call this home? Yes, a country of origin. No, not even the part of it that I live in. Just, eh, I'd like it so much more if you said that back in Spain. Or anytime I log in from the road. The Road, yessss!...
And well. As CS is trying hard to make me squat or crash in the parks more, maybe it's high time to go back to Mother Hospitality Club, or look for some different options - which is exactly what I'm doing now. For an interesting review of the organizations - and some truly fucked CS facts go here.
No more talking about CS. Let's get back to my favorite subject.
YES, squatting!...
Over-night "squats", those wonderful derelict/under-construction/abandoned for good, for holidays, for the winter, for.../... houses, sheds, gardens (squatting gardens, how I adore it!), eh!
Finding those that actually exist - just because you bump into them, into people that live in them, or going all through the continent "because there's this cave squat with running water near Granada!". For a night, drink, concert - to visit, to stay, to live. La, lalala.
And how beautifully things connect. What would scare me away a few years ago is now such a wonderfully huge part of what I am, we are. Lalala, la!
YESSS, parks!
Beaches, benches, train stations, pubs - all being wonderful little homes for a moment. Dry or not so dry, silent and peaceful or well, not really. Who cares, in the end? Just rest, give your head some sleep to start moving again in a few hours.
This open hippie disco-bar in Caños de Meca, with mattresses all around - who remembers now that it was raining? It didn't rain so much anyway.
Those stoned Slovenian rockers that took us from the road in Serbian mountains, the ones for which we changed our route - to stay with them, sleep in their camper, drink and sing when it really got freezing cold in Žabljak. Somersaults in the snow. Lala, lala!...
Felippe didn't like the mosquitoes and mice in the park; for me it felt more like home, like field work - I love the rodent voices so much!
The turtles on Nicky's terrace wouldn't go out because of the freaking wind. I feel cheated, need to be back; I want to be able to say: Now I remember this one morning in Gibraltar when I woke up with a turtle bite!
And however unconnected it may all seem - it's all the same story, it's a single, long story. And in the end it all ends up with someone giving you a loving hug, with someone else saying you're a sick sociopath never to find love.
Oh, well.
Homes, homes, homes. There is no big truth, no one and forever - and AH, thank you for that, Mundo pequenito!
And thanks CS for giving me a reason to learn, and not to study. Eh. Work, silly girl, and you will move to a better climate so soon, so soon!
2011/09/04
Dlaczego musisz spać w tym worku na śmieci?
Sabit powiedział, że nie możemy już u niego mieszkać. Że bardzo mu przykro, naprawdę, ale mama się wstydzi nagle, że nie mają bieżącej wody. A on nie chce, żeby się wstydziła, chociaż przecież nie ma czego.
Nie ma sprawy; wieczorem wracamy do Rahoveci, zbieramy swoje graty - nie spieszcie się, znam monastyr niedaleko, w którym możecie się zatrzymać. Każdy może, za darmo, i jakoś was podrzucę. Spokojnie.
Więc spokojnie, jak mówisz. Nawet Saszka nie marudzi - dotrzymuje obietnicy: zero marudzenia, dopóki ja zatrzymuję samochód w przeciągu pierwszej minuty. Jeśli będziemy czekać dłużej - mów, co chcesz (odezwał się dwa razy).
Wszystko na plecach, więc chodźmy. Już późno, ciemno. Ale ty nie masz samochodu, prawda? Nie mam, ale jakiś znajdziemy. Poczekajcie.
Pośrodku gruzowiska, które kiedyś było przykościelnym placem, spotykamy znajomych z dzielnicy Sabita, grupę serbskich Cyganów. Tutaj wszyscy ich lubią, ale poza Rahoveci lepiej się nie ruszać - więc tak siedzą, głównie na tej ławce, czasem schodzą do miasta. Czym się właściwie zajmujecie? Tym i tamtym, rozumiesz. Możemy wam wszystko załatwić. Ale samochodu nie, raczej nie. Nie ma kompletu: są jakieś dokumenty, są kluczyki do innego, ale w tym nie ma benzyny. Chyba, że macie dwa euro - możemy trochę znaleźć.
Znaleźliśmy - baniak w czyimś domu. To lecimy: ściskamy się w samochodzie w szóstkę, bo każdy chciał się z nami zabrać. Saszka wykrzywia się na kolejne, kolejne wypalane fajki, ale nic nie mówi - pierwszy raz w życiu rozmawia z Cyganami, co dopiero mówić o nocnej jeździe; widziałem, że ty się nie boisz, ale wiesz sama, że nie jesteś normalna, nie do końca ci ufam. Nie wiem, czy powinni obrazić się oni, czy ja.
Pod monastyrem lądujemy już naprawdę późno. Wojsko legitymuje, jak zawsze parokrotnie sprawdzając paszport Saszki - po co jedziesz tutaj aż z Kazachstanu? I jak to - mieszkasz w Rosji? Więc kim jesteś? Czego szukasz? Ostatecznie w porządku, wchodźcie - Sabit i znajomi znają serbski, więc pewnie nie jesteśmy niebezpieczni. Po prostu dziwni.
Na początku przyczepia się pies. Potem jedyny znaleziony mnich nie chce z nami rozmawiać. Dopiero po chwili wychodzi na to, że szkopuł tkwi we mnie - to, że wpadamy tu grupą w środku nocy, to nie jest problem - ale to jest męski monastyr. Nie wiedzieliśmy. Więc on niech zostanie, rano znajdzie się może jakieś śniadanie, ale pani podziękujemy, nie możemy pomóc, przykro nam.
Pomoze bog, kurna. Dzięki śliczne.
S. i koledzy przepraszają całkiem zmieszani, jakby to była ich wina. Nic się nie stało, stary, przecież nie ma kłopotu, to jest tylko nocleg. Poradzimy sobie. Odjeżdżają trochę smutni, trochę dumni, że jednak się starali - i to w dodatku po angielsku! Bardzo przepięknie. Kochane chłopaki.
Dogaduję się ze strażnikiem - ok, mogę rozbić namiot przed wejściem. Saszka nie chce mnie zostawić, więc pytamy też o drugi namiot - ach, ty też chcesz tu spać? Jasne, może być, ale w takim razie rozbijcie się w świetle reflektoru, będziemy was widzieć, jeśli coś złego będzie się działo - z waszej czy z innej strony.
Rozkładamy... Tj. Saszka rozkłada, a ja wyję ze śmiechu - bez wbicia śledzi mój namiot nie ma szansy stać, a ziemia jest tak twarda, że mogę w ich miejsce najwyżej położyć jakieś kamienie. "Stoi" to jest mocno przesadzone określenie - ale przynajmniej w miejscu na głowę tropik unosi się troszkę nade mną, czyli nie jest źle. Da się żyć. Gorzej ze spaniem, bo przez pół nocy kręcę się na boki śmiejąc z tego czarnego worka, w którym uparłam się zostać. Piękna noc.
Rano mnich przegania mnie z podwórka, kiedy próbuję zakraść się po wodę. Dajemy strażnikowi śliwki i on częstuje nas chlebem. Dalej, dalej. Odwiozę marudę do Prisztiny, stamtąd pojedzie spowrotem w swoją stronę autobusami, ja posiedzę parę dni zanim zacznę łapać dalej na południe.
I ciągle nie zobaczymy nic tak samo: trzy dni spędzone non stop razem, odwiedzone dokładnie te same miejsca, a całkiem różne rzeczy przechodziły nam przez oczy. I ja: kraj-cud! Tyle jedzenia na drzewach, i ci ludzie!, i on: Cholerne wojsko, ale - jaki świetny kebab!
Nie ma sprawy; wieczorem wracamy do Rahoveci, zbieramy swoje graty - nie spieszcie się, znam monastyr niedaleko, w którym możecie się zatrzymać. Każdy może, za darmo, i jakoś was podrzucę. Spokojnie.
Więc spokojnie, jak mówisz. Nawet Saszka nie marudzi - dotrzymuje obietnicy: zero marudzenia, dopóki ja zatrzymuję samochód w przeciągu pierwszej minuty. Jeśli będziemy czekać dłużej - mów, co chcesz (odezwał się dwa razy).
Wszystko na plecach, więc chodźmy. Już późno, ciemno. Ale ty nie masz samochodu, prawda? Nie mam, ale jakiś znajdziemy. Poczekajcie.
Pośrodku gruzowiska, które kiedyś było przykościelnym placem, spotykamy znajomych z dzielnicy Sabita, grupę serbskich Cyganów. Tutaj wszyscy ich lubią, ale poza Rahoveci lepiej się nie ruszać - więc tak siedzą, głównie na tej ławce, czasem schodzą do miasta. Czym się właściwie zajmujecie? Tym i tamtym, rozumiesz. Możemy wam wszystko załatwić. Ale samochodu nie, raczej nie. Nie ma kompletu: są jakieś dokumenty, są kluczyki do innego, ale w tym nie ma benzyny. Chyba, że macie dwa euro - możemy trochę znaleźć.
Znaleźliśmy - baniak w czyimś domu. To lecimy: ściskamy się w samochodzie w szóstkę, bo każdy chciał się z nami zabrać. Saszka wykrzywia się na kolejne, kolejne wypalane fajki, ale nic nie mówi - pierwszy raz w życiu rozmawia z Cyganami, co dopiero mówić o nocnej jeździe; widziałem, że ty się nie boisz, ale wiesz sama, że nie jesteś normalna, nie do końca ci ufam. Nie wiem, czy powinni obrazić się oni, czy ja.
Pod monastyrem lądujemy już naprawdę późno. Wojsko legitymuje, jak zawsze parokrotnie sprawdzając paszport Saszki - po co jedziesz tutaj aż z Kazachstanu? I jak to - mieszkasz w Rosji? Więc kim jesteś? Czego szukasz? Ostatecznie w porządku, wchodźcie - Sabit i znajomi znają serbski, więc pewnie nie jesteśmy niebezpieczni. Po prostu dziwni.
Na początku przyczepia się pies. Potem jedyny znaleziony mnich nie chce z nami rozmawiać. Dopiero po chwili wychodzi na to, że szkopuł tkwi we mnie - to, że wpadamy tu grupą w środku nocy, to nie jest problem - ale to jest męski monastyr. Nie wiedzieliśmy. Więc on niech zostanie, rano znajdzie się może jakieś śniadanie, ale pani podziękujemy, nie możemy pomóc, przykro nam.
Pomoze bog, kurna. Dzięki śliczne.
S. i koledzy przepraszają całkiem zmieszani, jakby to była ich wina. Nic się nie stało, stary, przecież nie ma kłopotu, to jest tylko nocleg. Poradzimy sobie. Odjeżdżają trochę smutni, trochę dumni, że jednak się starali - i to w dodatku po angielsku! Bardzo przepięknie. Kochane chłopaki.
Dogaduję się ze strażnikiem - ok, mogę rozbić namiot przed wejściem. Saszka nie chce mnie zostawić, więc pytamy też o drugi namiot - ach, ty też chcesz tu spać? Jasne, może być, ale w takim razie rozbijcie się w świetle reflektoru, będziemy was widzieć, jeśli coś złego będzie się działo - z waszej czy z innej strony.
Rozkładamy... Tj. Saszka rozkłada, a ja wyję ze śmiechu - bez wbicia śledzi mój namiot nie ma szansy stać, a ziemia jest tak twarda, że mogę w ich miejsce najwyżej położyć jakieś kamienie. "Stoi" to jest mocno przesadzone określenie - ale przynajmniej w miejscu na głowę tropik unosi się troszkę nade mną, czyli nie jest źle. Da się żyć. Gorzej ze spaniem, bo przez pół nocy kręcę się na boki śmiejąc z tego czarnego worka, w którym uparłam się zostać. Piękna noc.
Rano mnich przegania mnie z podwórka, kiedy próbuję zakraść się po wodę. Dajemy strażnikowi śliwki i on częstuje nas chlebem. Dalej, dalej. Odwiozę marudę do Prisztiny, stamtąd pojedzie spowrotem w swoją stronę autobusami, ja posiedzę parę dni zanim zacznę łapać dalej na południe.
I ciągle nie zobaczymy nic tak samo: trzy dni spędzone non stop razem, odwiedzone dokładnie te same miejsca, a całkiem różne rzeczy przechodziły nam przez oczy. I ja: kraj-cud! Tyle jedzenia na drzewach, i ci ludzie!, i on: Cholerne wojsko, ale - jaki świetny kebab!
2011/09/03
Głowa na emigracji.
Hola, Polonia.Wróciłam, jestem na chwilę, pozakańczać wszystkie sprawy tutaj, zanim wrócę do domu. Do tego domu znalezionego, szukanego, tworzonego. Albo w drogę.
Jestem w miejscu, które mam w dokumentach przez większość życia. Budząc się patrzę przez okno na drzewa, na których znam każdą gałązkę - i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Dokąd miałam dzisiaj jechać? Już tak jasno, pewnie jest strasznie późno! Spóźnię się na autobus, samolot, pociąg; zacznę łapać tak późno, że utknę na stacji benzynowej w połowie drogi. Ale gdzie miałam dzisiaj być?
Bo wiem na pewno, że nie tu, o nie.
Świadomie chyba sobie nie zdaję sprawy z tego, jak bardzo chcę się stąd zwinąć, jak naprawdę tego potrzebuję. Nie trzeba nawet dwóch miesięcy, a nagle polski we własnych ustach brzmi jakoś przedziwnie, gramatyka koślawi się bardziej, niż zwykle i obce słowa pchają się na język. A przecież tak bardzo drażnili mnie zawsze ludzie, którzy po marnych kilku latach poza krajem nie znać polszki. Khem.
No i nic się nie zgadza, nic.
Czuję się zresztą, jakbym jechała na wycieczkę właśnie teraz, kiedy jadę do tego domu oficjalnego. Z Malagi do Madrytu jadą dwa autokary: numer jeden pełen Polaków, numer dwa: Kolumbia, Hiszpania, Maroko i ja. Nie wiem, jak się to podzieliło - czy Polacy planują podróże z wyprzedzeniem może? - ale przemawia do mnie taki układ. Jakoś to dobrze działa.
Ale jadę, gdzie nie chcę jechać, i aż się tej drogi boję. Hej, dzień wcześniej znalazłam darmowy dom! Znalazłam pracę, ludzi, miejsce, darmowe krany i kilka źródeł jedzenia - czemu mam wracać do tego, co już od dawna nie jest moje? Raz w życiu zachować się odpowiedzialnie. Może trzeba. Jadę, skończę, wrócę albo nie wrócę. Tylko - co tak naprawdę znaczy tutaj odpowiedzialnie, czy odpowiedzialnie jest zostawiać to wszystko, skoro nawet za pół roku nie będzie już takie samo?
Nie analizować za dużo. Skończyć, zamknąć te pieprzone studia i mieć już święty spokój, i żadnych wyrzutów.
Uspokajam się na chwilę, kiedy z madryckim metrze znajome głosy zapowiadają kolejną stację. Jakakolwiek nie byłaby następna, i tak zawsze słyszę to samo. Może to lepiej. Oddycha się łatwiej.
Ola pisze: Chyba naprawdę czas uciekać już. A wracania się nie bój. To taka katapulta ostateczna.
Powiedzmy, że Ci ufam.
Dobra - ufam, kiedy widzę Cię na lotnisku. I Anię. I poza tym, że cieszę się, że widzę Anię - cieszę się, że widzę ją przed wyjazdem. Cieszę się, że wyjeżdża - że dam radę jeszcze podrzucić nietrafiony, ale serdeczny prezent na nowy dom - że się da. Że skoro jedzie, rusza, zmienia - można, oczywiście, że można, trzeba. Do siebie. Uf.
Jesienniejący nagle poranek na Tamce. Mam nadzieję, że to jest ostatni, przedostatni może mój poranek tam. Wyjedź, zostaw to miejsce kochane - znajdź lepsze. Znajdź, koniecznie. Będę Ci dalej opowiadać o krowiookich Latynosach w jakiejś brytyjskiej sutenerze - i nie zmieni się nic, poza tym, że obie będziemy szczęśliwsze. Jeszcze bardziej. To jest możliwe - i to jest niesamowite.
A teraz dalej, przeprowadź mnie, Solecito, przez to miasto coraz mniej straszne. Przez to życie tak przepieknie własne. Kraje ciasne.
Nad morze - z głową jeszcze w ciepłych sprawach, nieskupionymi oczami. Bociany, jaskółeczki, dobrze was widzieć! Krzaczory nawłoci. Sarenka. Kerouac pisze, że święta w domu, tak spokojnie, nie mógł wytrzymać. Rodzina nie rozumie i "żartobliwie" pyta, o co mu właściwie chodzi. Dunja śle rozpaczliwie zakochane wiadomości z Mariachi; nic z tego nie będzie, zrobiłam co mogłam, nie mogę mieć przynajmniej wyrzutów sumienia. Przypominam sobie ostatnią rozmowę z Patrickiem - pojawię się niedługo spowrotem, i znów będziesz pierwszą osobą, którą spotkam - obiecuję! Spokojniejsza głowa. I takie wielkie słońce.
Więc to jest bardzo dobry początek tej wizyty we własnym kraju. Najlepszy, śmiem twierdzić, z możliwych. Niech ona tylko nie będzie zbyt długa. Ja bardzo proszę. Przy całej mojej miłości do Polski, którą mam - naprawdę mam, ale jednak bardziej z daleka. Jak dla rodziców czy jednoosobowego pokoju. Burdel we łbie, ale wiem, jak go ruszyć, żeby się nie rozsypał.
Zrobię, co wybrałam wcześniej, do końca. I prędko zmienię na inne.
Proxima estacion: Esperanza.
Jestem w miejscu, które mam w dokumentach przez większość życia. Budząc się patrzę przez okno na drzewa, na których znam każdą gałązkę - i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Dokąd miałam dzisiaj jechać? Już tak jasno, pewnie jest strasznie późno! Spóźnię się na autobus, samolot, pociąg; zacznę łapać tak późno, że utknę na stacji benzynowej w połowie drogi. Ale gdzie miałam dzisiaj być?
Bo wiem na pewno, że nie tu, o nie.
Świadomie chyba sobie nie zdaję sprawy z tego, jak bardzo chcę się stąd zwinąć, jak naprawdę tego potrzebuję. Nie trzeba nawet dwóch miesięcy, a nagle polski we własnych ustach brzmi jakoś przedziwnie, gramatyka koślawi się bardziej, niż zwykle i obce słowa pchają się na język. A przecież tak bardzo drażnili mnie zawsze ludzie, którzy po marnych kilku latach poza krajem nie znać polszki. Khem.
No i nic się nie zgadza, nic.
Czuję się zresztą, jakbym jechała na wycieczkę właśnie teraz, kiedy jadę do tego domu oficjalnego. Z Malagi do Madrytu jadą dwa autokary: numer jeden pełen Polaków, numer dwa: Kolumbia, Hiszpania, Maroko i ja. Nie wiem, jak się to podzieliło - czy Polacy planują podróże z wyprzedzeniem może? - ale przemawia do mnie taki układ. Jakoś to dobrze działa.
Ale jadę, gdzie nie chcę jechać, i aż się tej drogi boję. Hej, dzień wcześniej znalazłam darmowy dom! Znalazłam pracę, ludzi, miejsce, darmowe krany i kilka źródeł jedzenia - czemu mam wracać do tego, co już od dawna nie jest moje? Raz w życiu zachować się odpowiedzialnie. Może trzeba. Jadę, skończę, wrócę albo nie wrócę. Tylko - co tak naprawdę znaczy tutaj odpowiedzialnie, czy odpowiedzialnie jest zostawiać to wszystko, skoro nawet za pół roku nie będzie już takie samo?
Nie analizować za dużo. Skończyć, zamknąć te pieprzone studia i mieć już święty spokój, i żadnych wyrzutów.
Uspokajam się na chwilę, kiedy z madryckim metrze znajome głosy zapowiadają kolejną stację. Jakakolwiek nie byłaby następna, i tak zawsze słyszę to samo. Może to lepiej. Oddycha się łatwiej.
Ola pisze: Chyba naprawdę czas uciekać już. A wracania się nie bój. To taka katapulta ostateczna.
Powiedzmy, że Ci ufam.
Dobra - ufam, kiedy widzę Cię na lotnisku. I Anię. I poza tym, że cieszę się, że widzę Anię - cieszę się, że widzę ją przed wyjazdem. Cieszę się, że wyjeżdża - że dam radę jeszcze podrzucić nietrafiony, ale serdeczny prezent na nowy dom - że się da. Że skoro jedzie, rusza, zmienia - można, oczywiście, że można, trzeba. Do siebie. Uf.
Jesienniejący nagle poranek na Tamce. Mam nadzieję, że to jest ostatni, przedostatni może mój poranek tam. Wyjedź, zostaw to miejsce kochane - znajdź lepsze. Znajdź, koniecznie. Będę Ci dalej opowiadać o krowiookich Latynosach w jakiejś brytyjskiej sutenerze - i nie zmieni się nic, poza tym, że obie będziemy szczęśliwsze. Jeszcze bardziej. To jest możliwe - i to jest niesamowite.
A teraz dalej, przeprowadź mnie, Solecito, przez to miasto coraz mniej straszne. Przez to życie tak przepieknie własne. Kraje ciasne.
Nad morze - z głową jeszcze w ciepłych sprawach, nieskupionymi oczami. Bociany, jaskółeczki, dobrze was widzieć! Krzaczory nawłoci. Sarenka. Kerouac pisze, że święta w domu, tak spokojnie, nie mógł wytrzymać. Rodzina nie rozumie i "żartobliwie" pyta, o co mu właściwie chodzi. Dunja śle rozpaczliwie zakochane wiadomości z Mariachi; nic z tego nie będzie, zrobiłam co mogłam, nie mogę mieć przynajmniej wyrzutów sumienia. Przypominam sobie ostatnią rozmowę z Patrickiem - pojawię się niedługo spowrotem, i znów będziesz pierwszą osobą, którą spotkam - obiecuję! Spokojniejsza głowa. I takie wielkie słońce.
Więc to jest bardzo dobry początek tej wizyty we własnym kraju. Najlepszy, śmiem twierdzić, z możliwych. Niech ona tylko nie będzie zbyt długa. Ja bardzo proszę. Przy całej mojej miłości do Polski, którą mam - naprawdę mam, ale jednak bardziej z daleka. Jak dla rodziców czy jednoosobowego pokoju. Burdel we łbie, ale wiem, jak go ruszyć, żeby się nie rozsypał.
Zrobię, co wybrałam wcześniej, do końca. I prędko zmienię na inne.
Proxima estacion: Esperanza.
2011/08/29
wybory z pytajnikiem.
Masz za swoje, idiotko. Manu Chao sie zachciao.
Chcialam zostac w Herceg Novi. Numer Dymitra spotkanego tam ostatnim razem zostal w Polsce, a na namiot czy park za glosno, za tloczno, za brudno. Wiec kciuk w droge, znam fajny parking w Kotorze. Niedaleko.
Kierowca anglojezyczny, wiec mozna normalnie pogadac. Mial jechac skrotem do Podgoricy, ale skoro jest turysta i okazja poszlifowac jezyk - kawa, rakija i festiwal chorow ludowych (potne sie, a nazwy tego spiewu nie spamietam) w Perascie. Masa czasu z glowy i powoli robi sie ciemno. I: jak dobrze, ze znasz hiszpanski! Przetlumaczysz mi piosenki Manu, mam plyte w samochodzie.
Nie zdawal sobie sprawy z tego, ze autostopowiczka moze byc psychofanka. Tak dobrze mi z ta muzyka wreszcie po dlugiej przerwie, ze kiedy juz podjezdzamy na parking w Kotorze - pytam, czy moglabym podjechac dalej, plyta sie jeszcze nie skonczyla, a chce dosluchac do konca.
Ale dokad mam cie zabrac? Jest ciemno i dalej jedziemy przez gory, nie znam zadnego miejsca na namiot.
Ale moze moge przenocowac u ciebie?
No, moglam.
No i wszystko bylo w porzadku przed wejsciem do mieszkania. Atmosfera jakas dziwna, niby nic sie nie zmienilo, ale zdaje sie, ze jednak inaczej zrozumielismy 'zostac na noc'. Jak stoje, wskakuje szybko do spiwora, krzycze Dzieki! Do jutra! Dobranoc! i wciskam leb w poduszke. Wyjdz z pokoju, no!
Kierowca stoi przez chwile w drzwiach, po czym mowi, ze musi jeszcze zapalic. Wiec siada. Kolo lozka. I pali. Powoli. 5, kurwa, fajek.
Wreszcie sie poddaje - podnosze - hej, duzo palisz! To strasznie niezdrowo, e? I ja tez spac nie moge. A cholernie jestem zmeczona, wiesz, tluklam sie tu dzisiaj z Bosni. Wiec bym byla wdzieczna, jakbys skonczyl, teraz. Co? Dobranoc.
Ale przeciez jest wczesnie, na pewno chcesz spac?
Oo, tak, na pewno. RETY, jaka ja jestem zmeczona, no niesamowite!
Nie wygladasz na zmeczona - bardzo dobrze wygladasz. Slodko tak polsennie.
A gdzie tam, co slodko, nie mylam sie chyba z tydzien, a caly dzien w upalach z tym plecakiem, ble, sam rozumiesz, hehe, w dodatku jutro sie zrywam z rana, ech, no, ide spac, wiec zgas swiatla w korytarzu wychodzac, ...
i tak dalej. I wierze czy nie wierze w to sama - wyszedl, poszedl, nic wiecej nie mowil, nie krecil sie w nocy po mieszkaniu, rano bez slowa zrobil sniadanie, odwiozl na wylotowke - i tylko buziaka w policzek wymuszonego na droge.
I dalej jechalam pieknie i dobrze. Rozumu niewiele, szczescia ponad miare. Jakos to rzadko trzyma sie razem.
Niesamowite, jak czesto sie konczy dobrze, eh?
Chcialam zostac w Herceg Novi. Numer Dymitra spotkanego tam ostatnim razem zostal w Polsce, a na namiot czy park za glosno, za tloczno, za brudno. Wiec kciuk w droge, znam fajny parking w Kotorze. Niedaleko.
Kierowca anglojezyczny, wiec mozna normalnie pogadac. Mial jechac skrotem do Podgoricy, ale skoro jest turysta i okazja poszlifowac jezyk - kawa, rakija i festiwal chorow ludowych (potne sie, a nazwy tego spiewu nie spamietam) w Perascie. Masa czasu z glowy i powoli robi sie ciemno. I: jak dobrze, ze znasz hiszpanski! Przetlumaczysz mi piosenki Manu, mam plyte w samochodzie.
Nie zdawal sobie sprawy z tego, ze autostopowiczka moze byc psychofanka. Tak dobrze mi z ta muzyka wreszcie po dlugiej przerwie, ze kiedy juz podjezdzamy na parking w Kotorze - pytam, czy moglabym podjechac dalej, plyta sie jeszcze nie skonczyla, a chce dosluchac do konca.
Ale dokad mam cie zabrac? Jest ciemno i dalej jedziemy przez gory, nie znam zadnego miejsca na namiot.
Ale moze moge przenocowac u ciebie?
No, moglam.
No i wszystko bylo w porzadku przed wejsciem do mieszkania. Atmosfera jakas dziwna, niby nic sie nie zmienilo, ale zdaje sie, ze jednak inaczej zrozumielismy 'zostac na noc'. Jak stoje, wskakuje szybko do spiwora, krzycze Dzieki! Do jutra! Dobranoc! i wciskam leb w poduszke. Wyjdz z pokoju, no!
Kierowca stoi przez chwile w drzwiach, po czym mowi, ze musi jeszcze zapalic. Wiec siada. Kolo lozka. I pali. Powoli. 5, kurwa, fajek.
Wreszcie sie poddaje - podnosze - hej, duzo palisz! To strasznie niezdrowo, e? I ja tez spac nie moge. A cholernie jestem zmeczona, wiesz, tluklam sie tu dzisiaj z Bosni. Wiec bym byla wdzieczna, jakbys skonczyl, teraz. Co? Dobranoc.
Ale przeciez jest wczesnie, na pewno chcesz spac?
Oo, tak, na pewno. RETY, jaka ja jestem zmeczona, no niesamowite!
Nie wygladasz na zmeczona - bardzo dobrze wygladasz. Slodko tak polsennie.
A gdzie tam, co slodko, nie mylam sie chyba z tydzien, a caly dzien w upalach z tym plecakiem, ble, sam rozumiesz, hehe, w dodatku jutro sie zrywam z rana, ech, no, ide spac, wiec zgas swiatla w korytarzu wychodzac, ...
i tak dalej. I wierze czy nie wierze w to sama - wyszedl, poszedl, nic wiecej nie mowil, nie krecil sie w nocy po mieszkaniu, rano bez slowa zrobil sniadanie, odwiozl na wylotowke - i tylko buziaka w policzek wymuszonego na droge.
I dalej jechalam pieknie i dobrze. Rozumu niewiele, szczescia ponad miare. Jakos to rzadko trzyma sie razem.
Niesamowite, jak czesto sie konczy dobrze, eh?
2011/08/26
Extranjeros.
Hola, zdravo! Nice braids! Would you like to join me?
Sure I wanted!
Zmeczona nierobstwem w mieszkaniu ruszylam powoli w strone La Invisible, liczac na to, ze po gdzies po drodze wpadne na konkretna osobe, najlepiej juz po kilku kolejkach (nic trudnego nawet w czasie siesty); czy chociaz kogos ze srodowiska, kogokolwiek ciekawego. Pierwsza przecznica: i oto Wolf.
Wolf potrzebuje fajek, wiec szukamy otwartych ogrodkow barowych; niewiele tego i turysci nie chca pomoc. On gra na gitarze, ja pomagam przy piosenkach Dylana i Doorsow. Przez godzine zarabiamy 1,8 euro i garsc papierosow: wystarczy. Mozna sie spokojnie wloczyc po miescie, kupic mleko i butelke wody.
A w miescie - w miescie Wolf zna kazdego. Kazdego barmana, pijaka, muzyka, bezdomnego, wszystkich sprzatajacych ulice, sprzedajacych kolczyki i migdaly. I przy kazdym sie zatrzymujemy na krotka gadke - i dalej na plaze, po drodze glaszczac dzieci i wielkie liscie w parku. Malaga z tej pieknej perspektywy, gdzie po angielsku mowia do mnie tylko turysci pytajacy o droge, migdaly i haszysz sa darmowe, a po imieniu zna mnie cale centro historico, bana de Carmen i spora czesc odwiedzajacych konkretne puby. Dobrze jest.
Z mlekiem i gitara rozkladamy sie na wyspie - 2x3 metrach trawy posrodku plazy. Opowiedz mi wiecej, w tej mieszance hiszpanskiego, angielskiego i jakiegos ogolnego slowianskiego jezyka tworzonego na miejscu; chce wiedziec wszystko.
Wiec mieszka w namiocie, teraz na mojej plazy, zazwyczaj w drodze - i tak od dwudziestu lat, od kiedy uciekl przed wojna z Jugoslawii. Pil, duzo pil, wiekszosc jego przyjaciol pije - widzialam zreszta. Dlatego tez ciezko juz czasem sie spiewa, ale jest dobrze, dopoki jest co jesc. Pare jego obrazow jest ponoc w maltanskich muzeach - druga strona lustra, dobre malntanskie czasy! - ale i stamtad trzeba bylo sie zwijac, kiedy sie posypalo z kobieta.
Bo milosc, wiesz, to jest jednak najwazniesze. Nawet dwa razy sprobowalem sie ozenic. Ale nie moge, nie potrafie; byc odpowiedzialnym za siebie samego - to jest nie krzywdzic nikogo. I tylko tak umiem zyc.
I jakie to jest piekne, jak mozna z calkiem inna historia za soba rozumiec sie tak doskonale. O jedzeniu, drodze, pieniadzach, wolnosci, domu czy raczej miejscu do spania mamy dokladnie to samo zdanie - moze poza tym, ze ja jeszcze teraz potrzebuje, chce zatrzymac sie gdzies na pol roku, w jakims miejscu z prawdziwym dachem i w miare wlasna klamka, zanim sie odwaze na wiecej; i oczywiscie - moge sie duzo wiecej nauczyc przez te 26 lat roznicy, czyli niby nic.
Ale przychodzi 17, czyli pora spac, zanim restauracje na nowo wypelnia sie turystami, czyli pieniedzmi. Caluje starego wilka na dobra droge, sama ruszam wreszcie na Carmen, do wody. Wpadniemy na siebie jeszcze sto dwadziescia razy, jak wpadalismy niemo do tej pory. Tyle, ze w swiecie bardziej wlasnym, jeszcze bardziej zaprzyjaznionym.
I moze tym razem z konkretna osoba gdzies blizej, niz w tle, skoro swiaty nie tylko sie stykaja, ale zaczynaja cudownie nakladac.
Sure I wanted!
Zmeczona nierobstwem w mieszkaniu ruszylam powoli w strone La Invisible, liczac na to, ze po gdzies po drodze wpadne na konkretna osobe, najlepiej juz po kilku kolejkach (nic trudnego nawet w czasie siesty); czy chociaz kogos ze srodowiska, kogokolwiek ciekawego. Pierwsza przecznica: i oto Wolf.
Wolf potrzebuje fajek, wiec szukamy otwartych ogrodkow barowych; niewiele tego i turysci nie chca pomoc. On gra na gitarze, ja pomagam przy piosenkach Dylana i Doorsow. Przez godzine zarabiamy 1,8 euro i garsc papierosow: wystarczy. Mozna sie spokojnie wloczyc po miescie, kupic mleko i butelke wody.
A w miescie - w miescie Wolf zna kazdego. Kazdego barmana, pijaka, muzyka, bezdomnego, wszystkich sprzatajacych ulice, sprzedajacych kolczyki i migdaly. I przy kazdym sie zatrzymujemy na krotka gadke - i dalej na plaze, po drodze glaszczac dzieci i wielkie liscie w parku. Malaga z tej pieknej perspektywy, gdzie po angielsku mowia do mnie tylko turysci pytajacy o droge, migdaly i haszysz sa darmowe, a po imieniu zna mnie cale centro historico, bana de Carmen i spora czesc odwiedzajacych konkretne puby. Dobrze jest.
Z mlekiem i gitara rozkladamy sie na wyspie - 2x3 metrach trawy posrodku plazy. Opowiedz mi wiecej, w tej mieszance hiszpanskiego, angielskiego i jakiegos ogolnego slowianskiego jezyka tworzonego na miejscu; chce wiedziec wszystko.
Wiec mieszka w namiocie, teraz na mojej plazy, zazwyczaj w drodze - i tak od dwudziestu lat, od kiedy uciekl przed wojna z Jugoslawii. Pil, duzo pil, wiekszosc jego przyjaciol pije - widzialam zreszta. Dlatego tez ciezko juz czasem sie spiewa, ale jest dobrze, dopoki jest co jesc. Pare jego obrazow jest ponoc w maltanskich muzeach - druga strona lustra, dobre malntanskie czasy! - ale i stamtad trzeba bylo sie zwijac, kiedy sie posypalo z kobieta.
Bo milosc, wiesz, to jest jednak najwazniesze. Nawet dwa razy sprobowalem sie ozenic. Ale nie moge, nie potrafie; byc odpowiedzialnym za siebie samego - to jest nie krzywdzic nikogo. I tylko tak umiem zyc.
I jakie to jest piekne, jak mozna z calkiem inna historia za soba rozumiec sie tak doskonale. O jedzeniu, drodze, pieniadzach, wolnosci, domu czy raczej miejscu do spania mamy dokladnie to samo zdanie - moze poza tym, ze ja jeszcze teraz potrzebuje, chce zatrzymac sie gdzies na pol roku, w jakims miejscu z prawdziwym dachem i w miare wlasna klamka, zanim sie odwaze na wiecej; i oczywiscie - moge sie duzo wiecej nauczyc przez te 26 lat roznicy, czyli niby nic.
Ale przychodzi 17, czyli pora spac, zanim restauracje na nowo wypelnia sie turystami, czyli pieniedzmi. Caluje starego wilka na dobra droge, sama ruszam wreszcie na Carmen, do wody. Wpadniemy na siebie jeszcze sto dwadziescia razy, jak wpadalismy niemo do tej pory. Tyle, ze w swiecie bardziej wlasnym, jeszcze bardziej zaprzyjaznionym.
I moze tym razem z konkretna osoba gdzies blizej, niz w tle, skoro swiaty nie tylko sie stykaja, ale zaczynaja cudownie nakladac.
2011/08/25
Malpa na glowie.
Na Gibraltar dojezdzam pierwszym w zyciu kadilakiem (czy mozna to tak spolszczyc?), z mala zapowiedzia tutejszego wiatru rozdmuchujaca mi wlosy. Spiewamy mijanym palmom z akcentem londynskim czy polskim - co to wlasciwie za roznica?
Wystarczy przejsc granice, zeby nie moc sie odnalezc.
Oto nagle jestes na lotnisku, leziesz przez pas startowy zajmujacy cala przestrzen od wody do wody, od Hiszpanii do Wielkiej Brytanii. I wszystko mowi w jezyku calkowicie niezgodnym z miejscem na ziemi, czasem z domieszka zlego hiszpanskiego, przedziwny Spanglish. Czerwone budki telefoniczne, budki fish & chips ze sprzedawcami o rozowych twarzach, wyprostowani policjanci przechadzajacy sie pod palmami - cos jest nie w porzadku, przeskok jest za duzy, bez zadnej zapowiedzi, strefy przejsciowej.
Do tego wieje tak, ze spodziewam sie masowych pogrzebow wisielcow; mozna oszalec od tego wiatru: wszedzie, zawsze, mocno. Noc spedzona na tarasie przy muzyce rozbijajacych sie okiennic i wedrownych butelek obijajacych sie o cos na ulicy. Niedaleko, w Tarifie, wieje jeszcze bardziej - wskaznik samobojstw jest tam ponoc najwyzszy w Europie. Nie ma sie czemu dziwic.
Uciec ciezko, pieniedzy chce kazdy, za wszystko (tylko ekstatyczni wyznawcy Jezuska czasem calkiem darmowo krzycza, ze mnie kocha; dzieki, swietnie!). Funt gibraltarski o wartosci brytyjskiego, niby ten sam, ale poza tym miastem malenkim nieuzyteczny. I ceny calkowitego braku konkurencji i calkowitego importu; nikt przeciez nie musi sie klocic o klienta w miescie-panstwie. Gdybym mogla zyc na fajkach i whisky, wyszloby bardzo tanio - zeby zaplacic za chelb i pomidory wyrzymam sakiewke.
Za darmo - za darmo mozna sie schowac w domu Nicky'ego. Wiec chowamy sie: ja, grupa jego przyjaciol pojawiajaca sie i znikajaca o roznych porach dnia i nocy, i osemka couchsurferow. N. jest spalony od rana do rana, wiec wiekszosci z nas nawet nie pamieta. Ktorejs nocy przychodzi na taras nas policzyc, przywitac sie i zapytac, kiedy, skad przyjechalismy. Zewszad, bracie, dwa dni temu, spedzamy z toba wiekszosc czasu - pamietasz? Ach, tak. Byc moze. Racja.
Wychodze na spacer i na glowe wskakuje mi malpa. Jedna, druga, dziesiata. Malpia reka grzebie mi w torbie, malpi ciezar sciaga mi chuste z wlosow, malpie zeby nie zaluja mnie, kiedy na moich ramionach odbywa sie malpia bojka.
Zgarniam fasowolego burgera z 'indyjskiego' take-away - i siebie biore away. Wystarczy przejsc przez granice, zeby znowu byc w domu.
Wystarczy przejsc granice, zeby nie moc sie odnalezc.
Oto nagle jestes na lotnisku, leziesz przez pas startowy zajmujacy cala przestrzen od wody do wody, od Hiszpanii do Wielkiej Brytanii. I wszystko mowi w jezyku calkowicie niezgodnym z miejscem na ziemi, czasem z domieszka zlego hiszpanskiego, przedziwny Spanglish. Czerwone budki telefoniczne, budki fish & chips ze sprzedawcami o rozowych twarzach, wyprostowani policjanci przechadzajacy sie pod palmami - cos jest nie w porzadku, przeskok jest za duzy, bez zadnej zapowiedzi, strefy przejsciowej.
Do tego wieje tak, ze spodziewam sie masowych pogrzebow wisielcow; mozna oszalec od tego wiatru: wszedzie, zawsze, mocno. Noc spedzona na tarasie przy muzyce rozbijajacych sie okiennic i wedrownych butelek obijajacych sie o cos na ulicy. Niedaleko, w Tarifie, wieje jeszcze bardziej - wskaznik samobojstw jest tam ponoc najwyzszy w Europie. Nie ma sie czemu dziwic.
Uciec ciezko, pieniedzy chce kazdy, za wszystko (tylko ekstatyczni wyznawcy Jezuska czasem calkiem darmowo krzycza, ze mnie kocha; dzieki, swietnie!). Funt gibraltarski o wartosci brytyjskiego, niby ten sam, ale poza tym miastem malenkim nieuzyteczny. I ceny calkowitego braku konkurencji i calkowitego importu; nikt przeciez nie musi sie klocic o klienta w miescie-panstwie. Gdybym mogla zyc na fajkach i whisky, wyszloby bardzo tanio - zeby zaplacic za chelb i pomidory wyrzymam sakiewke.
Za darmo - za darmo mozna sie schowac w domu Nicky'ego. Wiec chowamy sie: ja, grupa jego przyjaciol pojawiajaca sie i znikajaca o roznych porach dnia i nocy, i osemka couchsurferow. N. jest spalony od rana do rana, wiec wiekszosci z nas nawet nie pamieta. Ktorejs nocy przychodzi na taras nas policzyc, przywitac sie i zapytac, kiedy, skad przyjechalismy. Zewszad, bracie, dwa dni temu, spedzamy z toba wiekszosc czasu - pamietasz? Ach, tak. Byc moze. Racja.
Wychodze na spacer i na glowe wskakuje mi malpa. Jedna, druga, dziesiata. Malpia reka grzebie mi w torbie, malpi ciezar sciaga mi chuste z wlosow, malpie zeby nie zaluja mnie, kiedy na moich ramionach odbywa sie malpia bojka.
Zgarniam fasowolego burgera z 'indyjskiego' take-away - i siebie biore away. Wystarczy przejsc przez granice, zeby znowu byc w domu.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)