Do Limy przyjechalysmy przez Panamericana, dlugie, piekne godziny: ocean i pustynia. Ale ile mozna. Na mapie jest jeszcze inna droga na wschod kraju, wiec wesolo ignorujac ostrzezenia jedziemy w strone Huancayo.
Kurwa.
To znaczy: bardzo pieknie. Glebokie Peru, tyle folkloru ile sobie zazyczysz; droga nad kanionem rwacej rzeki, z drugiej strony obsypujaca sie skala. Asfalt konczy sie po 30km, wiec dalej suniemy trzymetrowa blotnista drozka nad przepascia. Na drozce bawia sie dzieci, tarzaja swinie - i jest ruch. I jest wyprzedzanie. I szybka jazda i setki krzyzy za zmarlych na trasie i co tylko zechcesz.
Pierwsze 240km to 24 godziny. Duzo malych rzek przejechalismy. Jedna duza, niosaca glazy z wyzszej partii gor. TIRa nie tak latwo zmyc z drogi.
W Ayacucho jest juz asfalt, wiec zadowolone przesiadamy sie do kolejnej ciezarowki. Asfalt? Nie, nie, konczy sie zaraz za miastem (prawda). Ciezarowka zostawia nas w wiosce posrodku niczego: J. tlumaczy policjantowi jak najlepiej podrozowac po Wenezuelii, ja ganiam kury, mijaja nas moze ze trzy samochody - dwa z nich jada na budowe 3km dalej, trzeci to platny busik. Czekamy.
Razem z nami czeka jeden z budowniczych. Ostatecznie: on placi za swoj przejazd, nas kolejny busik zgarnia za darmo. Kierowca busika wyglada jak latino wersja mojego szwagra plus litr wodki - moze dlatego. Karma karma. Pedzac nad urwiskiem jedziemy po kawalku, po kawalku. Przed siebie. Ktos podrzuca nam chleb, ktos pyta co wlasciwie robimy i ze niby jak to dziala: stoisz przy drodze i ktos cie zgarnia! Na pewno nie dziala! Chwile pozniej znow lecimy do przodu.
Trzy dni w drodze. Trzeciego wieczoru kolektywna taksowka podrzuca nas na wylotowke - ale nasza prosba jest dziwna, zaczyna wypytywac, co bedziemy tam robic... Na stopa? Bez pieniedzy? I co niby jemy? Od trzech dni stary chleb i darowane gotowane ziemniaki? I gdzie bedziemy spac? Nie, nie, tutaj jest niebezpiecznie, poza tym tak nie mozna jesc - funduje nam gorace mleko z kukurydza (potem darmowe dolewki za historyjki z drogi od wlascicielki stoiska), jedziemy do jego domu. Jeden pokoj z gliny i slomy, na zewnatrz dziura w ziemi i prysznic z deszczowki. W pokoju jedna wtyczka, telewizor i hollywodzka szmira. Cudowna goscinnosc.
Rano zostawia nas na drodze. Darmowy bus do kolejnej wioski. Darmowe taxi do centrum niczego kilka kilometrow dalej (taksowkach jedzie na swoje pole). Nie ma samochodow, wiec wyciagamy sznurki, pleciemy bransoletki. Zatrzymuje sie mala ciezarowka z otwarta buda, na budzie zasmarkane dzieciaki, mlodziutkie dziewczyny ze swoimi dzieciakami, senna owca i piosenki w Quechua. Lodowaty wiatr trzepie po twarzach, chronimy sie przed deszczem pod plastikowa plachta, zaplatamy nasze krzywe bransoletki na rekach dzieciakow. Duzo szczescia. Piekna jazda.
Oni skrecaja na swoje pole, my na pustej drodze czekamy na kolejne auto zujac stare ziemniaki. Ktos nam pomaga, 8 osob w aucie, swiateczne ciasto w prezencie. Potem autobus prosto do Cuzco - nie mamy pieniedzy, zabierzesz nas? Za polowe nie, nie mamy nic. Ok? Cudownie.
Kamienie leca na droge, radio ostrzega przed przejazdem przez Andy. Lawiny i osuwiska, 3 martwych w tym tygodniu. W 4 dni przejezdzamy to, co googlowe mapy oceniaja na 15 godzin. Najgorsza albo najlepsza decyzja naszej trasy.
Cudownie i jasno lecimy przed siebie.
Páginas
Etiquetas
- Polonia (25)
- Espana (19)
- Brasil (17)
- Bolivia (7)
- Chile (7)
- Peru (7)
- Macedonia (5)
- Argentina (4)
- en ingles (4)
- Gibraltar (3)
- Kosovo (3)
- Magyar. (3)
- kot. (3)
- tłumaczenie. (3)
- Hellada (2)
- Hrvatska (2)
- Moldova (2)
- Montenegro (2)
- Norwegia (2)
- Paraguay (2)
- uk (2)
- ważne ważne (2)
- Bulgaria (1)
- Eesti (1)
- Italia (1)
- Latvija (1)
- Lietuva (1)
- Romania (1)
- Slovenija (1)
- Ukraina (1)
- Česká rep. (1)
2012/12/31
2012/12/18
zanim sie ogarne
mowia, ze kleszcze umieraly gryzac skore wiesniakow
kiedy boso szli walczyc o Chaco
ze wciac mielibysmy morze
gdyby zaatakowali po karnawale
ze w kraju nie brakuje niczego
moze tylko Chinczykow
i w takim razie zostaje tylko zuc koke i liczyc na szczescie
indianski prezydent kupuje billboardy i poparcie za grube pesitos
rozdawane w domach z gliny i blota
spadkobiercy Maurow ktorzy podbili Hiszpanow ktorzy podbili Quechua
ktorzy wciaz dumnie pluja na gringos i zazynaja ofiary
wyciagaja rece i kapelusze
brudne rzeki niosa opony i zdechle psy
mowia, ze Boliwie mozna podbic w jeden dzien
razem z jej bieda i bezladem
ze zycie jest warte niewiele i latwo o smierc
ale zyjemy spojrz
i nikt nas nie chce
i tylko sprobuj nas ruszyc
kiedy boso szli walczyc o Chaco
ze wciac mielibysmy morze
gdyby zaatakowali po karnawale
ze w kraju nie brakuje niczego
moze tylko Chinczykow
i w takim razie zostaje tylko zuc koke i liczyc na szczescie
indianski prezydent kupuje billboardy i poparcie za grube pesitos
rozdawane w domach z gliny i blota
spadkobiercy Maurow ktorzy podbili Hiszpanow ktorzy podbili Quechua
ktorzy wciaz dumnie pluja na gringos i zazynaja ofiary
wyciagaja rece i kapelusze
brudne rzeki niosa opony i zdechle psy
mowia, ze Boliwie mozna podbic w jeden dzien
razem z jej bieda i bezladem
ze zycie jest warte niewiele i latwo o smierc
ale zyjemy spojrz
i nikt nas nie chce
i tylko sprobuj nas ruszyc
2012/12/06
Andyjskie saksofony i półmartwe psy - witaj w Boliwii!
Do granicy od nadranka jedziemy sprawnie i szybko. Zdążymy na pociąg. Tylko podbić pieczątkę i do przodu!
Ale przecież podbicie pieczątki nie jest takie łatwe. Bez specjalnego powodu granica się zamyka, kolejka rośnie, czekamy. Trzy godziny, bo obowiązująca strefa czasowa zmienia się według wygody urzędników. Wreszcie, okienko. Polonia?... Polska należy do Stanów, prawda? Nie, Polonia to Polonia. Ale jak - że oddzielny kraj??
Dalej jeszcze szereg pytań od każdego, wiadomo. Polka, ach, tak. To znaczy - skąd? Z Chile?
Słońce, takie słońce, że by cię z chęcią zamordowało - próbuje, próbuje, ale mam kilka kilo wody, łamię sobie kręgosłup pod tą wodą, ale nie dam się upałowi. Tak sobie mówię. Woda paruje ze skóry, wyglądamy wszyscy jak liście o wschodzie słońca.
Pociąg oczywiście odjechał. Może lepiej. 564km, 9h busem, cena ta sama, czyli nieduża, czas dwa razy krótszy. Dzieciaki (liczba mnoga) z siedzenia obok wspinają się na mnie w nocy. Marudzą, że mało miejsca. Potem już nie marudzą i po prostu kładą się w poprzek mnie. Siódemka tam nas jedzie na pięciu tylnych siedzeniach. W środku nocy do busa wsiadają mundury, świecą latarkami po oczach, każą wyciągać dokumenty i pozwolenia. Polonia... To pod Argentyną?
4.30 wysiadamy w Santa Cruz. Tłok, hałas, dzień dobry! Andyjskie saksofony. Kup saksofon! Soki, herbaty, empanady, bananowe ciasta, ręczne robótki, kup! Dużo taksówek - dużo, duuużo taksówek. Szalony ruch. Piękny, kochany hiszpański. Piękne, srogookie Indianki i ich piękne, zdobione warkocze.
Zgarnia nas R., śmierdzimy i zasypiamy, żebra i lędźwie błagają o śmierć. Mikro-szczeniak, dom pełen ludzi, ktoś podtyka ci kawę pod nos, ktoś przysypia na cztery godziny, ktoś płacze wyciągając ręce do cyca.
Hola, Bolivia, mi choque cultural queridisimo! Jedno pewne - już mi się nie pomylą kontynenty.
Ale przecież podbicie pieczątki nie jest takie łatwe. Bez specjalnego powodu granica się zamyka, kolejka rośnie, czekamy. Trzy godziny, bo obowiązująca strefa czasowa zmienia się według wygody urzędników. Wreszcie, okienko. Polonia?... Polska należy do Stanów, prawda? Nie, Polonia to Polonia. Ale jak - że oddzielny kraj??
Dalej jeszcze szereg pytań od każdego, wiadomo. Polka, ach, tak. To znaczy - skąd? Z Chile?
Słońce, takie słońce, że by cię z chęcią zamordowało - próbuje, próbuje, ale mam kilka kilo wody, łamię sobie kręgosłup pod tą wodą, ale nie dam się upałowi. Tak sobie mówię. Woda paruje ze skóry, wyglądamy wszyscy jak liście o wschodzie słońca.
Pociąg oczywiście odjechał. Może lepiej. 564km, 9h busem, cena ta sama, czyli nieduża, czas dwa razy krótszy. Dzieciaki (liczba mnoga) z siedzenia obok wspinają się na mnie w nocy. Marudzą, że mało miejsca. Potem już nie marudzą i po prostu kładą się w poprzek mnie. Siódemka tam nas jedzie na pięciu tylnych siedzeniach. W środku nocy do busa wsiadają mundury, świecą latarkami po oczach, każą wyciągać dokumenty i pozwolenia. Polonia... To pod Argentyną?
4.30 wysiadamy w Santa Cruz. Tłok, hałas, dzień dobry! Andyjskie saksofony. Kup saksofon! Soki, herbaty, empanady, bananowe ciasta, ręczne robótki, kup! Dużo taksówek - dużo, duuużo taksówek. Szalony ruch. Piękny, kochany hiszpański. Piękne, srogookie Indianki i ich piękne, zdobione warkocze.
Zgarnia nas R., śmierdzimy i zasypiamy, żebra i lędźwie błagają o śmierć. Mikro-szczeniak, dom pełen ludzi, ktoś podtyka ci kawę pod nos, ktoś przysypia na cztery godziny, ktoś płacze wyciągając ręce do cyca.
Hola, Bolivia, mi choque cultural queridisimo! Jedno pewne - już mi się nie pomylą kontynenty.
2012/12/04
Transpantanal.
Droga jest dluga i wolna, upal i wilgoc, papugi i ciezarowki. Powoli, powoli, toczymy sie przez bagna.
Kierowca jest samotny, wiec wozi i karmi tych, co przy drodze machaja rekami.
Kierowca jest samotny, wiec nawet, kiedy podwozil zlodziei, nie zrazil sie i pomaga dalej.
Kierowca zostawia nas niedaleko domu. Dookola domu biegaja kurczaki, w nocy koty poluja ja kurczaki, wlasciciel kurczakow poluje na koty. On ich nie je, nie je ich jajek. Jakos nie moze sie przekonac. Trzydziesci wolncyh kur na podworku, trzydziesci kupnych jajek w lodowce.
On mowi: sprzedalem firme, odwiedzilem znajomego w Sao Paulo, stad juz prosto do faveli, wiesz, funk i historie z Wietnamu, ktos nie mogl wrocic do Stanow, bo uciekl przed Wietkongiem, zalozylismy wypozyczalnie wideo, ale kto tutaj wypozycza, wszyscy kradna, wyjechalem na bagna, ona stala na brzegu, teraz mrowkojady placa za moje rachunki, dzisiaj przyszedl czek: 20 reais, nie jest latwo, jest pieknie, zgubilem paszport, ale moze nikt sie nie zorientuje, dwa lata temu powinienem byl odnowic wize.
Psy i ary przy wodospadzie, i tyle smieci, i tyle smierci; komary znajda kazdy centymetr odslonietej skory, a przeciez calkiem sie odslaniamy, ale ile mozna, jak mozna chronic sie przed denga.
Takie niebo w nocy nad Pantanalem, takie niebo, swiecie, nie wiem: nie pamietalam czy nie wiedzialam, ze jest tyle gwiazd. Niebo letnie, poludniowe. Takie pelne. I pelnia.
Kierowca wiezie nas do przodu, wiezie nas do przodu, kierowca za kierowca, kilometr za kilometrem. Pastwiska i plantacje w srodku bagna, dlaczego?
On mowi: wegetarianie zabijaja lasy deszczowe, nie przyznaje, po co produkuje sie wiekszosc tej soi. Krowy, krowy, krowy, mleko i mieso, duzo miesa, duzo soi. Mowi: Chavez, Castro, wspaniali, wielcy ludzie. Mowi: wolnosc. Mowi: Europa jest martwa, znam ja cala, bylem w Hiszpanii, Szwajcarii, Serbii; wszystko jest takie samo, zima w Polsce nie moze byc inna od andaluzyjskiej, Polska nie moze sama sie wyzywic, Europa jest martwa. Mowi: bzdury bzdury bzdury.
Ona mowi: zyjemy razem tyle czasu, bez pieniedzy - mamy oszczednosci, dzielimy sie wszystkim ze wszystkimi. Mowi: caly teren jest monitorowany. Mowi: zepsuli nasze noze, 200 dolarow kazdy. Mowi: wolnosc. Mowi: bzdury bzdury bzdury.
W nocy rower do przodu, dziury w asfalcie, piach i pijane skutery. Swiatlo: ksiezyc, i to niebo, to niebo, wystarczy.
Nie jest pojedyncze, nic. Koty i papaja stracana kijem z drzewa. Hamak, Kaczmarski i Montllor. Nic nie jest oczywiste i bezwzgledne. Bzdury, bzdury, bzdury. Przystanek przed zmiana swiata.
Kierowca jest samotny, wiec wozi i karmi tych, co przy drodze machaja rekami.
Kierowca jest samotny, wiec nawet, kiedy podwozil zlodziei, nie zrazil sie i pomaga dalej.
Kierowca zostawia nas niedaleko domu. Dookola domu biegaja kurczaki, w nocy koty poluja ja kurczaki, wlasciciel kurczakow poluje na koty. On ich nie je, nie je ich jajek. Jakos nie moze sie przekonac. Trzydziesci wolncyh kur na podworku, trzydziesci kupnych jajek w lodowce.
On mowi: sprzedalem firme, odwiedzilem znajomego w Sao Paulo, stad juz prosto do faveli, wiesz, funk i historie z Wietnamu, ktos nie mogl wrocic do Stanow, bo uciekl przed Wietkongiem, zalozylismy wypozyczalnie wideo, ale kto tutaj wypozycza, wszyscy kradna, wyjechalem na bagna, ona stala na brzegu, teraz mrowkojady placa za moje rachunki, dzisiaj przyszedl czek: 20 reais, nie jest latwo, jest pieknie, zgubilem paszport, ale moze nikt sie nie zorientuje, dwa lata temu powinienem byl odnowic wize.
Psy i ary przy wodospadzie, i tyle smieci, i tyle smierci; komary znajda kazdy centymetr odslonietej skory, a przeciez calkiem sie odslaniamy, ale ile mozna, jak mozna chronic sie przed denga.
Takie niebo w nocy nad Pantanalem, takie niebo, swiecie, nie wiem: nie pamietalam czy nie wiedzialam, ze jest tyle gwiazd. Niebo letnie, poludniowe. Takie pelne. I pelnia.
Kierowca wiezie nas do przodu, wiezie nas do przodu, kierowca za kierowca, kilometr za kilometrem. Pastwiska i plantacje w srodku bagna, dlaczego?
On mowi: wegetarianie zabijaja lasy deszczowe, nie przyznaje, po co produkuje sie wiekszosc tej soi. Krowy, krowy, krowy, mleko i mieso, duzo miesa, duzo soi. Mowi: Chavez, Castro, wspaniali, wielcy ludzie. Mowi: wolnosc. Mowi: Europa jest martwa, znam ja cala, bylem w Hiszpanii, Szwajcarii, Serbii; wszystko jest takie samo, zima w Polsce nie moze byc inna od andaluzyjskiej, Polska nie moze sama sie wyzywic, Europa jest martwa. Mowi: bzdury bzdury bzdury.
Ona mowi: zyjemy razem tyle czasu, bez pieniedzy - mamy oszczednosci, dzielimy sie wszystkim ze wszystkimi. Mowi: caly teren jest monitorowany. Mowi: zepsuli nasze noze, 200 dolarow kazdy. Mowi: wolnosc. Mowi: bzdury bzdury bzdury.
W nocy rower do przodu, dziury w asfalcie, piach i pijane skutery. Swiatlo: ksiezyc, i to niebo, to niebo, wystarczy.
Nie jest pojedyncze, nic. Koty i papaja stracana kijem z drzewa. Hamak, Kaczmarski i Montllor. Nic nie jest oczywiste i bezwzgledne. Bzdury, bzdury, bzdury. Przystanek przed zmiana swiata.
2012/12/01
Miesiąc.
28.11, miesiąc w Brazylii. Za mną ponad 4 000 kilometrów, nade mną moje pierwsze ary - zielone! - mój pierwszy tukan - jak kawka z papają w pysku! - za mną raj, zostawiam ukochany stan, ukochaną wioskę i ukochane miasto dla ciężarówek, stolicy i słońca - czyli drogi do Boliwii.
Kierowca wyrzuca nas nocą w najbardziej niebezpiecznym mieście kraju (jej!) zapewniając, że to już Brasilia. A gdzie tam. Idziemy na stację. Nie zabierze nas osobówka jadąca do centrum, bo się boją. Bo na pewno jesteśmy bandyci. Zabiera nas kochana, rozklekotana ciężaróweczka (bo nawet nie ciężarówka, takie maleństwo, że trzeba się ściskać w kabinie). Zmienia trasę, wiezie nas do centrum, z centrum już do domu razem z F. przeskakującym przez barierki, gubiącym przystanki i śmiejącym się tak głośno, że kierowca z początku tylko patrzy podejrzliwie - a potem już śmieje się razem z nami.
Brzydkie miasto. Na jeden dzień - może na pół. Miasto 60-letnie, na planie samolotu, gdzie ulice zamiast nazw mają numerkowe kody. Miasto-stan, najbogatsze, najwyżej w rankingach. Średnie zarobki trzy razy wyższe od reszty kraju - co nie likwiduje jednak nędzy, w przejściach podziemnych, na dworcach i głównych placach uważaj pod nogi, żeby komuś nie nadepnąć na głowę. Czyli co? Czyli skupisko polityków, a reszta to nie ważne. Jest to świństwo pewnie ciekawe dla architektów - niech będzie. Ja przyznam rację wszystkim kierowcom, którzy krzywili się po drodze, Brasilia? Ale po co? Już rano będziecie próbowały uciec, naprawdę.
Pomylili się może tylko w czasie: rano było w porządku, wieczorem znałyśmy już wszystkie cegły i można było spokojnie skupić się na niespokojnych ludziach. Pięknych ludziach. Czas z aktorami - z aktorami ruchu, tańca, czyli ze skupionym, czystym człowieczeństwem. Nie: nieskazitelnym. Czystym, czyli intensywnym, krzyczącym, gorącym, pachnącym cachacą i wodą rożaną. Samba. Wyjeżdżam z miasta czując się trochę winna własnej nieintensywności, własnego nietańca.
Kolejnego ranka uciekamy. Gdyby można było wyciągnąć tych ludzi, wyjąć ich z miasta-potwora, wywieźć wszystkich nad jakiś piękny wodospad... Ale nie można. Opuszczamy kolejny spektakl, pakujemy graty i kolejny dzień to znów: droga, droga, droga, 1000 km, bo znalazła się ciężarówka jadąca na drugi koniec kraju, w stronę naszej granicy. Wsiadamy ok. 15, wysiadamy ok. 12; po drodze kolacja - poza zmęczoną prostytutką jesteśmy jedynymi kobietami między setką tirowców, szybko pojawiają się gitary i cachaca, więc z naszym spokojnym kierowcą uciekamy na nocny postój - trzy osoby i dwa plecaki w kabinie - polecam.
W ten sposób jesteśmy dalej, niż planowałyśmy. Ktoś kiedyś zgodził się przenocować nas w Rondonopolis, jeśli trafimy tutaj w koniec tygodnia: ale nie mamy jego telefonu, nie mamy wody ani siły. W przydrożnym hotelu żebrzemy o internet i klimatyzację (możecie zostać, ale czy na pewno nie jesteście hipisami?...) ; godzinę-dwie później pojawia się jego znajomy, zawozi nas do miasta, mimo protestów płaci za nasz hotel (lepiej: szuka hotelu o wyższym standardzie, żeby na pewno nie było gorąco, żeby była darmowa woda, śniadanie i własna łazienka) i znika.
Mydło, woda. Groszek z puszki za 1,50 zł. Miasto jest obrzydliwie nudne, ale ludzi ma niesamowitych. Czyścimy plecaki, napełniamy butelki. Rano wracamy na południe, potem już można mówić we własnym języku.
Kierowca wyrzuca nas nocą w najbardziej niebezpiecznym mieście kraju (jej!) zapewniając, że to już Brasilia. A gdzie tam. Idziemy na stację. Nie zabierze nas osobówka jadąca do centrum, bo się boją. Bo na pewno jesteśmy bandyci. Zabiera nas kochana, rozklekotana ciężaróweczka (bo nawet nie ciężarówka, takie maleństwo, że trzeba się ściskać w kabinie). Zmienia trasę, wiezie nas do centrum, z centrum już do domu razem z F. przeskakującym przez barierki, gubiącym przystanki i śmiejącym się tak głośno, że kierowca z początku tylko patrzy podejrzliwie - a potem już śmieje się razem z nami.
Brzydkie miasto. Na jeden dzień - może na pół. Miasto 60-letnie, na planie samolotu, gdzie ulice zamiast nazw mają numerkowe kody. Miasto-stan, najbogatsze, najwyżej w rankingach. Średnie zarobki trzy razy wyższe od reszty kraju - co nie likwiduje jednak nędzy, w przejściach podziemnych, na dworcach i głównych placach uważaj pod nogi, żeby komuś nie nadepnąć na głowę. Czyli co? Czyli skupisko polityków, a reszta to nie ważne. Jest to świństwo pewnie ciekawe dla architektów - niech będzie. Ja przyznam rację wszystkim kierowcom, którzy krzywili się po drodze, Brasilia? Ale po co? Już rano będziecie próbowały uciec, naprawdę.
Pomylili się może tylko w czasie: rano było w porządku, wieczorem znałyśmy już wszystkie cegły i można było spokojnie skupić się na niespokojnych ludziach. Pięknych ludziach. Czas z aktorami - z aktorami ruchu, tańca, czyli ze skupionym, czystym człowieczeństwem. Nie: nieskazitelnym. Czystym, czyli intensywnym, krzyczącym, gorącym, pachnącym cachacą i wodą rożaną. Samba. Wyjeżdżam z miasta czując się trochę winna własnej nieintensywności, własnego nietańca.
Kolejnego ranka uciekamy. Gdyby można było wyciągnąć tych ludzi, wyjąć ich z miasta-potwora, wywieźć wszystkich nad jakiś piękny wodospad... Ale nie można. Opuszczamy kolejny spektakl, pakujemy graty i kolejny dzień to znów: droga, droga, droga, 1000 km, bo znalazła się ciężarówka jadąca na drugi koniec kraju, w stronę naszej granicy. Wsiadamy ok. 15, wysiadamy ok. 12; po drodze kolacja - poza zmęczoną prostytutką jesteśmy jedynymi kobietami między setką tirowców, szybko pojawiają się gitary i cachaca, więc z naszym spokojnym kierowcą uciekamy na nocny postój - trzy osoby i dwa plecaki w kabinie - polecam.
W ten sposób jesteśmy dalej, niż planowałyśmy. Ktoś kiedyś zgodził się przenocować nas w Rondonopolis, jeśli trafimy tutaj w koniec tygodnia: ale nie mamy jego telefonu, nie mamy wody ani siły. W przydrożnym hotelu żebrzemy o internet i klimatyzację (możecie zostać, ale czy na pewno nie jesteście hipisami?...) ; godzinę-dwie później pojawia się jego znajomy, zawozi nas do miasta, mimo protestów płaci za nasz hotel (lepiej: szuka hotelu o wyższym standardzie, żeby na pewno nie było gorąco, żeby była darmowa woda, śniadanie i własna łazienka) i znika.
Mydło, woda. Groszek z puszki za 1,50 zł. Miasto jest obrzydliwie nudne, ale ludzi ma niesamowitych. Czyścimy plecaki, napełniamy butelki. Rano wracamy na południe, potem już można mówić we własnym języku.
Pocztówka z raju.
Rano łapcie dalej wzdłuż głównej, za dwa dni bądźcie tutaj jakoś popołudniem, to zabiorę was do domu. F. wyrzuca nas w lesie koło 3 nad ranem. Mamy jeszcze trochę czasu, zanim ktoś zauważy namiot.
Na powitanie czarny orzeł, awokado i rowerzysta wiozący kilkumetrowe deski. Zwijamy dom i ruszamy w stronę wodospadów. Ktoś wywozi nas daleko poza asfalt, objeżdżamy jego działki (nic czyli wszystko, zielono, zielono, zielono i krówki, coś pięknego), koło zalanej jaskini garbate krowy brodzą przez rzekę. Mango prosto z drzewa. Jadę spokojnie na przyczepie, co jakiś czas dosiadają się kolejni autostopowicze: dzieci, farmerzy, ktoś z torba owoców, ktoś z koza. Dobrze się im z przodu rozmawia, więc wiezie nas jeszcze kilkadziesiąt dodatkowych kilometrów.
Po tych kilkudziesięciu kilometrach okazuje się, że asfalt znów się skończył i słońce znów się zaczęło. Siadamy w cieniu pod kościołem w centrum miasteczka, w jednej ręce banan, w drugiej butelka z wodą - tę z bananem J. wyciąga leniwie w stronę drogi i po chwili (z ciągle zapchanymi ustami) mamrocze, że chyba się zatrzymał. Eche. Zatrzymał się. Ornitolodzy w drodze na tukany i ary. Jedziemy prosto do celu.
Szybko okazało się, że gdzie tam wodospady. To znaczy: wodospady są, owszem, i są piękne. Ale. Ale! Pierwsze miejsce, w którym nie ma faveli. Więcej: nikt nie śpi na ulicy. Wioska/miasteczko na skraju wszystkiego, daleko od "prawdziwych" dróg, zasiegu, szkół, sklepów; patrzysz się na ściskających się, kolorowych ludzi - nie, to nie jest hipisowska komuna. Ale, świecie święty, tak to właśnie wspaniale wygląda.
W barze, w którym pytamy o drogę (konie, hamaki i Manu) chowają nasze plecaki, dają wodę i każą wrócić później, pogadać. Do właściciela mogłybysmy wrócić od razu. Z chęcią. Na zawsze. Myślisz, że to mój wegański książe na białym kocie? Nie, wydaje mi się, że to mój zbrazylizowany Argentyńczyk. Ach, szkoda. Już myślałam, że książe.
(potem wracamy i wszystko się zgadza, tzn. wszystkie wyznaczniki WK mogę z łatwością wytknąć palcem - łącznie z zaproszeniem na acai, znalezieniem darmowego noclegu i rysowaniem mapy atrakcji, czyli wodospadów i pięknych drzew)
Dalej woda, woda, woda, pięknie chłodne wodospady, jeden za drugim, jeden nad drugim; nad głowami kolibry, pod skałami cień. Piękni ludzie odbierają nas z baru - możecie rozbić się w ogrodzie; możecie korzystać z łazienki; możecie z lodówki brać co chcecie; tutaj jest prysznic, a tu kot, królik i kawa.
Sami nie mają wiele. Na kolację chleb i woda, na śniadanie woda i słodka kawa, do tego nasze ugotowane w plecaku awokado. Dużo miłości. Dużo muzyki. Ktoś przychodzi, żeby posiedzieć razem na ławce; przybiegają czyjeś psy, czyjeś konie, każdy trąca nosem niebieskookiego królika (król ma na imię Sofia i bardzo jest podobny do mojej S., zaczynając od oczu, przez lenistwo i miłość do spokojnego leżenia, kiedy ktoś mizia po brzuszku). Nie wiem nawet, kto z nich tu mieszka - ten, kto zgodził się nas przenocować w nocy znika, zostaje jego brat o całkiem odwrotnym kolorze skóry i jego wspaniały synek; capoeira, nagle znikają wszyscy, potem przewija się jeszcze kilka osób, ta piękna dziewczyna, która chodząc tańczy, ten chłopak, który żonglował na szczycie wodospadu, ten szczelnie wytatuowany motocyklista, którego mijałyśmy w poprzednim miasteczku; rankiem ktoś stuka do namiotu mówiąc, że przyprowadził konie. Nie mamy nawet w pełni wspólnego języka, nie ma oczywistego powodu, dla którego B. mógł cieszyć się z naszej wizyty tak, jak my. Nad ranem wyjeżdżają rozwozić chleb, więc klucz o ogrodzie - bierzcie, co chcecie, najlepiej zostańcie dłużej, to jest wasz dom.
Więc tak, jestem u siebie, jestem w niebie. Jadę tylko upewnić się, że mam rację; wiesz, gdzie szukać mnie potem.
Na powitanie czarny orzeł, awokado i rowerzysta wiozący kilkumetrowe deski. Zwijamy dom i ruszamy w stronę wodospadów. Ktoś wywozi nas daleko poza asfalt, objeżdżamy jego działki (nic czyli wszystko, zielono, zielono, zielono i krówki, coś pięknego), koło zalanej jaskini garbate krowy brodzą przez rzekę. Mango prosto z drzewa. Jadę spokojnie na przyczepie, co jakiś czas dosiadają się kolejni autostopowicze: dzieci, farmerzy, ktoś z torba owoców, ktoś z koza. Dobrze się im z przodu rozmawia, więc wiezie nas jeszcze kilkadziesiąt dodatkowych kilometrów.
Po tych kilkudziesięciu kilometrach okazuje się, że asfalt znów się skończył i słońce znów się zaczęło. Siadamy w cieniu pod kościołem w centrum miasteczka, w jednej ręce banan, w drugiej butelka z wodą - tę z bananem J. wyciąga leniwie w stronę drogi i po chwili (z ciągle zapchanymi ustami) mamrocze, że chyba się zatrzymał. Eche. Zatrzymał się. Ornitolodzy w drodze na tukany i ary. Jedziemy prosto do celu.
Szybko okazało się, że gdzie tam wodospady. To znaczy: wodospady są, owszem, i są piękne. Ale. Ale! Pierwsze miejsce, w którym nie ma faveli. Więcej: nikt nie śpi na ulicy. Wioska/miasteczko na skraju wszystkiego, daleko od "prawdziwych" dróg, zasiegu, szkół, sklepów; patrzysz się na ściskających się, kolorowych ludzi - nie, to nie jest hipisowska komuna. Ale, świecie święty, tak to właśnie wspaniale wygląda.
W barze, w którym pytamy o drogę (konie, hamaki i Manu) chowają nasze plecaki, dają wodę i każą wrócić później, pogadać. Do właściciela mogłybysmy wrócić od razu. Z chęcią. Na zawsze. Myślisz, że to mój wegański książe na białym kocie? Nie, wydaje mi się, że to mój zbrazylizowany Argentyńczyk. Ach, szkoda. Już myślałam, że książe.
(potem wracamy i wszystko się zgadza, tzn. wszystkie wyznaczniki WK mogę z łatwością wytknąć palcem - łącznie z zaproszeniem na acai, znalezieniem darmowego noclegu i rysowaniem mapy atrakcji, czyli wodospadów i pięknych drzew)
Dalej woda, woda, woda, pięknie chłodne wodospady, jeden za drugim, jeden nad drugim; nad głowami kolibry, pod skałami cień. Piękni ludzie odbierają nas z baru - możecie rozbić się w ogrodzie; możecie korzystać z łazienki; możecie z lodówki brać co chcecie; tutaj jest prysznic, a tu kot, królik i kawa.
Sami nie mają wiele. Na kolację chleb i woda, na śniadanie woda i słodka kawa, do tego nasze ugotowane w plecaku awokado. Dużo miłości. Dużo muzyki. Ktoś przychodzi, żeby posiedzieć razem na ławce; przybiegają czyjeś psy, czyjeś konie, każdy trąca nosem niebieskookiego królika (król ma na imię Sofia i bardzo jest podobny do mojej S., zaczynając od oczu, przez lenistwo i miłość do spokojnego leżenia, kiedy ktoś mizia po brzuszku). Nie wiem nawet, kto z nich tu mieszka - ten, kto zgodził się nas przenocować w nocy znika, zostaje jego brat o całkiem odwrotnym kolorze skóry i jego wspaniały synek; capoeira, nagle znikają wszyscy, potem przewija się jeszcze kilka osób, ta piękna dziewczyna, która chodząc tańczy, ten chłopak, który żonglował na szczycie wodospadu, ten szczelnie wytatuowany motocyklista, którego mijałyśmy w poprzednim miasteczku; rankiem ktoś stuka do namiotu mówiąc, że przyprowadził konie. Nie mamy nawet w pełni wspólnego języka, nie ma oczywistego powodu, dla którego B. mógł cieszyć się z naszej wizyty tak, jak my. Nad ranem wyjeżdżają rozwozić chleb, więc klucz o ogrodzie - bierzcie, co chcecie, najlepiej zostańcie dłużej, to jest wasz dom.
Więc tak, jestem u siebie, jestem w niebie. Jadę tylko upewnić się, że mam rację; wiesz, gdzie szukać mnie potem.
2012/11/26
BH i przyległości, ciągle.
"Kilka dni na przeczekanie" zamieniło się w planowanie przyszłości (ho-ho!). Gdzie mieszkania są najtańsze, dojazdy najlepsze, gdzie sięgają ścieżki rowerowe i kiedy składać papiery na studia i do pracy.
Nie ma upałów, ale zimą nigdy nie pada białe obrzydlistwo. Nie ma morza, ale do morza nie jest daleko. Metropolie, dżungle, plaże, wioski - wszystko w zasięgu kciuka i dnia; na miejscu quati i jabuticaba i uliczna sztuka i kino latino i joga w parku i wspaniały campus i czego tylko można chcieć od miejsca na stałe. Więc kombinujemy.
Jednodniowy wyjazd do historycznych miasteczek i wreszcie pierwsza po-zmroczna jazda w kraju. Czyli jest w porządku, nie ma problemu. Łażąc po pięknych starówkach patrzymy tylko na drogę powrotną: wszędzie dobrze, ale w BH najlepiej. I jeszcze lepiej, jeśli nie ufać google'owym mapom, leźć na czuja, zapytać się czasem turystycznej mapy - i tak omijać favele, w których może i w dalszym ciągu nie ginie się zaraz na wejściu, ale które są wyraźniej i z może trochę większym uzasadnieniem oddzielone od reszty miasta niż te z Rio czy Salvadoru. Oczywiście włazimy do jednej. Przez przypadek, patrząc się tylko na coraz bardziej rozpadające się domy (dosłownie z każdą uliczką wgłąb jest coraz gorzej). Kiedy skręcamy w błotnistą ścieżkę pełną kartonowych ruin i zasmarkanych dzieciaków mija nas bogate auto i kierowca obklejony diamentami: najwyższa pora zawracać w stronę centrum. Pójdziemy dookoła.
Po drodze łapie nas jeszcze jeden ze sklepikarzy: hej, zgubiłyście się? Tak, tędy jest bliżej, ale lepiej, żebyście podjechały autobusem przez główną ulicę. Jeździ jeszcze jeden przez środek dzielnicy - bilet jest dużo tańszy, ale pewnie wyjdziecie bez portfela. Żywe, ale bez portfela. Więc chyba taniej zapłacić za ten do centrum.
Dni-parki. Może nie mówię po portugalsku, ale czytanie książek nie jest specjalnie skomplikowane. Zachody słońca w górach za miastem. Zachody pięciominutowe. W dole miasto świeci się jak archipelag świątecznych drzewek. Długie poranki nad kawą i mapą. Obiady u przypadkowo poznanych klaunów - i przypadkowe spotkania z rodziną hiszpańskich znajomych. Zachody słońca na campusie pełnym kotów i papug. Awokado i polenta. Nocna droga do lasu.
Nie ma upałów, ale zimą nigdy nie pada białe obrzydlistwo. Nie ma morza, ale do morza nie jest daleko. Metropolie, dżungle, plaże, wioski - wszystko w zasięgu kciuka i dnia; na miejscu quati i jabuticaba i uliczna sztuka i kino latino i joga w parku i wspaniały campus i czego tylko można chcieć od miejsca na stałe. Więc kombinujemy.
Jednodniowy wyjazd do historycznych miasteczek i wreszcie pierwsza po-zmroczna jazda w kraju. Czyli jest w porządku, nie ma problemu. Łażąc po pięknych starówkach patrzymy tylko na drogę powrotną: wszędzie dobrze, ale w BH najlepiej. I jeszcze lepiej, jeśli nie ufać google'owym mapom, leźć na czuja, zapytać się czasem turystycznej mapy - i tak omijać favele, w których może i w dalszym ciągu nie ginie się zaraz na wejściu, ale które są wyraźniej i z może trochę większym uzasadnieniem oddzielone od reszty miasta niż te z Rio czy Salvadoru. Oczywiście włazimy do jednej. Przez przypadek, patrząc się tylko na coraz bardziej rozpadające się domy (dosłownie z każdą uliczką wgłąb jest coraz gorzej). Kiedy skręcamy w błotnistą ścieżkę pełną kartonowych ruin i zasmarkanych dzieciaków mija nas bogate auto i kierowca obklejony diamentami: najwyższa pora zawracać w stronę centrum. Pójdziemy dookoła.
Po drodze łapie nas jeszcze jeden ze sklepikarzy: hej, zgubiłyście się? Tak, tędy jest bliżej, ale lepiej, żebyście podjechały autobusem przez główną ulicę. Jeździ jeszcze jeden przez środek dzielnicy - bilet jest dużo tańszy, ale pewnie wyjdziecie bez portfela. Żywe, ale bez portfela. Więc chyba taniej zapłacić za ten do centrum.
Dni-parki. Może nie mówię po portugalsku, ale czytanie książek nie jest specjalnie skomplikowane. Zachody słońca w górach za miastem. Zachody pięciominutowe. W dole miasto świeci się jak archipelag świątecznych drzewek. Długie poranki nad kawą i mapą. Obiady u przypadkowo poznanych klaunów - i przypadkowe spotkania z rodziną hiszpańskich znajomych. Zachody słońca na campusie pełnym kotów i papug. Awokado i polenta. Nocna droga do lasu.
2012/11/21
Belo Horizonte, te amo.
Follow the yellow brick road
More freakin evil...and has been hanging around you whole life and you didn,t even know it...Thanks for bringing the story to light
Wypełzam spod cudzych notatek, z ciągle śpiącą głową upycham szmaty do plecaka. To miasto będzie wspaniałe - mówię do J. - Naprawdę mam przeczucie, że będę mogła tam już zostać. J. tłumaczy, że zdjęcia nie wyglądały zachęcająco, że nikomu się nie podoba: beton i wieżowce między górami w środku kraju. Ale jak chcesz, i tak mamy przeczekać kilka dni. Zobaczymy.
Kierowca zostawia nas na ogromnym wlocie do miasta. Przytłaczający ruch. Zatłoczonym autobusem dobijamy się do centrum, stamtąd kolejnym na przedmieścia z drugiej strony. Zrzucam plecak, wchodzę na dach: tak, podoba mi się ten betonowy potwór. Nie mogę się doczekać, kiedy naprawdę go poznam.
Zatrzymujemy się w domu pełnym biologów, za dnia wpadamy na kolejnych środowiskowców, więc już od początku jest dobrze. Brakuje mi tego często - tej specjalnej estetyki, tego specyficznego humoru, tego końskiego śmiechu i zachwytu nad żabą, liściem i wódką. Za dnia krążymi po parkach, potem w najtańszej knajpie kłócimy się o wyższość naszej grupy: płazy! ssaki! owady! chuj się znasz, ptaki są najlepsze!
Stęskniłam się.
Więc kręcimy się tak po mieście w jednym z dwóch zestawów: dużo biologów/jeden biolog plus socjolog. Kręcimy się i nie możemy przestać się zachwycać. Bo jasne, samochodów dużo i czemu ludzie nie siedzicie na rowerze; bo jasne, miasto planowane i dużo budynków nowych; ale tyle tu zieleni, inicjatyw, małp, owoców, galerii, że wszystkie niedoskonałości sprawiają tyle, że czuję się bardziej w domu. Że gdyby udało się znaleźć tutaj kąt i kota, to już wiadomo mniej więcej, z czym trzeba spokojnie walczyć, a w co się z radością rzucać. Stare i kolorowe budynki są, a to nowe nie jest takie znowu straszne. To nie jest Rio, ale tak naprawdę - ile czasu można wytrzymać w Rio i nie zwariować, nie zbankrutować? Nie ma tu oceanu, super-atrakcji ani nieskazitelnie pięknych Bahijczyków, ale jest dobrze. Tak jest.
Marmozety skaczą po palmach. Kiedy wyciągam dłoń - na dłoni ciastko - jedna z nich podbiega popiskując. Przygląda się, podchodzi bliżej. Ok, raczej nie będę gryźć. Obejmuje łapką mój palec, w drugą łapie ciastko i patrząc mi się prosto w oczy gryzie sucharka. Smaczny? Smaczny. Mi też smakuje. Co jakiś czas któraś z nich przybiega, bierze kolejny kawałek, odskakuje na drzewo, spada mi na głowę. Jestem bodaj najszczęśliwszym człowiekiem w tym mieście.
Wychodząc z kolejnej otwartej wystawy zgarniam wreszcie swojego pierwszego dżakfruta. J. przygląda się uśmiechniętej mordzie, miastu, wreszcie odwraca się do mnie. Miałaś rację. Mogłabym tu mieszkać. I nawet ten pomysł - mały pokój z hamakiem, dorywcza praca i Brazylijski kochanek - no, to nie jest najgorszy pomysł świata.
Minas Gerais x2.
Nie wracasz? Chcesz tu zostać? To ja już wiem, gdzie zostaniesz - zostaniesz w Rio!
Trzęsę głową, tłumaczę, że metropolie fu i do życia to tylko zielone, ale kierowca nie słucha. Samej zresztą ciężko mi w to uwierzyć, ale wyjazd z Rio to była ogromna ulga. Może dlatego, że ulewy. Może dlatego, że tydzień w miejscu. Na pewno dlatego, że zaraz za jego granicami syf i hałas zmieniły się w Minas Gerais.
W kraju jestem dopiero kilka tygodni, przejechałam mały skrawek - ale na ten moment z całą pewnością to jest najwspanialszy stan. Najlepszy. Najzieleńszy, najprzyjażniejszymi. Ze swoimi wodospadami, zwrotnikowymi lasami, wspaniałymi kierowcami i jedzeniem tak dobrym i tak tanim (a w większej części darmowym), że wbrew wszelkim przewidywaniom jadąc tyję uśmiechnięta.
Petropolis, Juiz de Fora. Zatrzymujemy się w domu K. - ale K. nie mieszka tam od dwóch lat, od kiedy wyjechał na rowerze zobaczyć, co jest dookoła - i tak już jeździ po tym kontynencie pięknym. Z jego ojcem, bratem i potężnymi kotami spędzamy dni objadając się organicznym żarciem, słońcem i kulturą (to znaczy: napychamy się po uszy jedzeniem, prażymy na ulicach i uciekamy przed słońcem i kolibrami do darmowych muzeów i centrum sztuki). Za oknami kolibry, za kierownicami i garnkami dobroczyńcy.
Jak zwykle w ostatniej chwili decydujemy się zmienić trasę, żeby zahaczyć o Tiradentes, maleńkie historyczne miasteczko - i to jest najlepsza z możliwych decyzji. Cały dzień takiej jazdy, o jakieś często tylko się marzy stojąc przy drodze; prędko i sprawnie, przyjemnie, z dzielonym jedzeniem, piosenkami i historiami, które z obu i dla obu stron są naprawdę interesujące. Ostatni kierowca zbacza z drogi, żeby razem z nami zwiedzić starówkę, po czym odstawia pod dom J. w większym mieście obok. "Większe miasto obok", Sao Joao del Rei, czyli całkiem przypadkowy przystanek, okazuje się nie tylko dużo piękniejsze i bardziej interesujące, niż ładne, ale maciupkie i turystyczne Tiradentes - przede wszystkim jest domem J. i jego wspaniałej rodziny. Najbardziej otwarci gospodarze. Najpiękniejsza dziewczyna. Najsłodszy pies. Najniesamowistsze auta. Najszerszy uśmiech. Tak się kręcisz dookoła niego i chcesz mu ukraść życie.
I w tym rzecz, o to mi w Minas chodzi. O tę serdeczność, gościnność, o której się w Polsce mówi, ale której ze świecą by szukać. O te ignorowane miasta, w których czuję się swobodniej, niż w przepięknych metropoliach. O sterty owoców w cenie dla ludzi, ulice i parki dobre dla ludzi, o ludzi.
Trzęsę głową, tłumaczę, że metropolie fu i do życia to tylko zielone, ale kierowca nie słucha. Samej zresztą ciężko mi w to uwierzyć, ale wyjazd z Rio to była ogromna ulga. Może dlatego, że ulewy. Może dlatego, że tydzień w miejscu. Na pewno dlatego, że zaraz za jego granicami syf i hałas zmieniły się w Minas Gerais.
W kraju jestem dopiero kilka tygodni, przejechałam mały skrawek - ale na ten moment z całą pewnością to jest najwspanialszy stan. Najlepszy. Najzieleńszy, najprzyjażniejszymi. Ze swoimi wodospadami, zwrotnikowymi lasami, wspaniałymi kierowcami i jedzeniem tak dobrym i tak tanim (a w większej części darmowym), że wbrew wszelkim przewidywaniom jadąc tyję uśmiechnięta.
Petropolis, Juiz de Fora. Zatrzymujemy się w domu K. - ale K. nie mieszka tam od dwóch lat, od kiedy wyjechał na rowerze zobaczyć, co jest dookoła - i tak już jeździ po tym kontynencie pięknym. Z jego ojcem, bratem i potężnymi kotami spędzamy dni objadając się organicznym żarciem, słońcem i kulturą (to znaczy: napychamy się po uszy jedzeniem, prażymy na ulicach i uciekamy przed słońcem i kolibrami do darmowych muzeów i centrum sztuki). Za oknami kolibry, za kierownicami i garnkami dobroczyńcy.
Jak zwykle w ostatniej chwili decydujemy się zmienić trasę, żeby zahaczyć o Tiradentes, maleńkie historyczne miasteczko - i to jest najlepsza z możliwych decyzji. Cały dzień takiej jazdy, o jakieś często tylko się marzy stojąc przy drodze; prędko i sprawnie, przyjemnie, z dzielonym jedzeniem, piosenkami i historiami, które z obu i dla obu stron są naprawdę interesujące. Ostatni kierowca zbacza z drogi, żeby razem z nami zwiedzić starówkę, po czym odstawia pod dom J. w większym mieście obok. "Większe miasto obok", Sao Joao del Rei, czyli całkiem przypadkowy przystanek, okazuje się nie tylko dużo piękniejsze i bardziej interesujące, niż ładne, ale maciupkie i turystyczne Tiradentes - przede wszystkim jest domem J. i jego wspaniałej rodziny. Najbardziej otwarci gospodarze. Najpiękniejsza dziewczyna. Najsłodszy pies. Najniesamowistsze auta. Najszerszy uśmiech. Tak się kręcisz dookoła niego i chcesz mu ukraść życie.
I w tym rzecz, o to mi w Minas chodzi. O tę serdeczność, gościnność, o której się w Polsce mówi, ale której ze świecą by szukać. O te ignorowane miasta, w których czuję się swobodniej, niż w przepięknych metropoliach. O sterty owoców w cenie dla ludzi, ulice i parki dobre dla ludzi, o ludzi.
2012/11/17
Krotko i do przodu.
Kultura, ekologia i ayahuasca. Troje dzieci i dwa koty. Organiczna kuchnia i zielny ogrodek przy domu. W sobotni poranek protest w rezerwacie. Nie wiem, czy mam w ogole prawo tak sobie o niej pisac. Trzeba pojechac i poznac, spedzic z nimi czas, pochodzic po lesie, pozbierac rozmaryn, poglaskac futrzaki. Wspanialy dom - tak, ze az sie czlowiek chce zatrzymac na zawsze, ze chce miec wlasny.
Z drugiej strony - po trzech dniach bycia po prostu w domu, tzn. spacerowania, czytania i powolnego gadania nad kawa - nie wazne, jak bardzo zaproszona sie czuje, musze wyjechac. Jechac. Po tygodniu w najpiekniejszym miescie swiata swedza mnie nogi, piecze mnie kciuk, gryzie mnie mapa. Dom - tak, ale dom wlasny, z Mietkiem, nie cudzym kotem, gdzie mozna pisac po scianach i spokojnie rozbijac kubki. Dom - tak, ale nie dzisiaj, nie w tym roku.
Tymczasem adelante.
Cukrowa pajda, potężne owoce i piękne blokowiska.
Rano spotykamy się pod Pão de Açúcar, leziemy w górę w las i małpiatki. Z drzew bochenkowych zwisają potężne owoce, naprawdę nie wiem czemu do każdego z nich nie jest doczepiony szczęśliwy roślinożerca. Próbuję zleźć ze szlaku, żeby porwać jeden znich, ale L. obiecuje mi, że znajdziemy jakiś na rynku*.
Internet mówi, że dżakfrut dorasta do 90cm, 35kg, jest największym owocem świata i nie powinien rosnąć na tym kontynencie. Więc kolejna miłość do gatunków obcych, może właśnie tak to działa: jestem obca, lubię obcych. Nawłoć w Polsce, papużki w Andaluzji, drzewo chlebowe w centrum Rio. Z tego wszystkiego najbardziej przemawiają do mnie darmowe porcje szczęścia wyrastające nad głową. W jaki sposób ludzie głodują w tym mieście? Czemu siedzą na ulicy wychudli zamiast zebrać to, co się dookoła marnuje? Bo marnuje się dużo: miąższ tysięcy kokosów przy stoiskach, kilka gatunków owoców rosnących spokojnie w całym mieście, ignorowanych przez zagorzałych mięsożerców.
Nawet poza darmowym jedzeniem: biegam dookoła szczęśliwa jak dzieciak na placu zabaw, klaszczę i płaczę ze szczęścia nad roślinnymi stoiskami: gigantyczne awokado! Usypana w stertę juka, papaja, mrożone açai, dziesiątki pyszności, które widzę i jem po raz pierwszy. To, co już jadłam - i tak smakuje lepiej. Prawdziwe banany. Pierwsze smaczne limonki. Niam niam niam. Zapytaj kogokolwiek, kto widział mnie w kuchni albo sklepie po tej stronie oceanu, jaki miałam wtedy wyraz twarzy albo czy pozwoliłam innym chociażby spojrzeć na swoją porcję.
Dalej: już się najadłeś, więc idziesz na spacer. Choćby dookoła swojego blokowiska, bo tak naprawdę nie potrzeba więcej, skoro przez środek miasta rozciąga się las tropikalny, za oknami szumi ocean, dźwięczy samba i latają tukany. Może tylko warto patrzeć pod nogi, bo to wspomniane wcześniej ludzkie gówno; może warto uważać po zmierzchu, bo ten wspomniany crack; może warto nie oglądać wiadomości, bo sensacyjne media meldują o wojnie cywilnej w Sao Paulo i zamieszkach w Rio i w ogóle broń borze nie przyjeżdżaj do tego kraju. We wszystkim ufałabym Brazylijczykom, poza bezpieczeństwem w ich własnym kraju i mięsem/czosnkiem w jedzieniu - jedno i drugie, wbrew temu co mówią, tam jest. Są też kapibary przebiegające przez jezdnię i znaki ostrzegające przez wężami; wszystko, na co człowiek liczy w snach od dziecka, ale z czego istnienia tak naprawdę wcale nie zdaje sobie sprawy. Trochę jeździłam, dużo z tego miałam frajdy - ale nigdy tyle.
Więc wio. Na pusty żołądek i wyczyszczenie głowy. Na mentalną wylinkę, przebudowanie sztucznej wizji świata.
* nie znaleźliśmy, czekam na moment, kiedy w którymś z lasów nikt nie będzie mnie pilnował, żeby spokojnie wejść na drzewo
Internet mówi, że dżakfrut dorasta do 90cm, 35kg, jest największym owocem świata i nie powinien rosnąć na tym kontynencie. Więc kolejna miłość do gatunków obcych, może właśnie tak to działa: jestem obca, lubię obcych. Nawłoć w Polsce, papużki w Andaluzji, drzewo chlebowe w centrum Rio. Z tego wszystkiego najbardziej przemawiają do mnie darmowe porcje szczęścia wyrastające nad głową. W jaki sposób ludzie głodują w tym mieście? Czemu siedzą na ulicy wychudli zamiast zebrać to, co się dookoła marnuje? Bo marnuje się dużo: miąższ tysięcy kokosów przy stoiskach, kilka gatunków owoców rosnących spokojnie w całym mieście, ignorowanych przez zagorzałych mięsożerców.
Nawet poza darmowym jedzeniem: biegam dookoła szczęśliwa jak dzieciak na placu zabaw, klaszczę i płaczę ze szczęścia nad roślinnymi stoiskami: gigantyczne awokado! Usypana w stertę juka, papaja, mrożone açai, dziesiątki pyszności, które widzę i jem po raz pierwszy. To, co już jadłam - i tak smakuje lepiej. Prawdziwe banany. Pierwsze smaczne limonki. Niam niam niam. Zapytaj kogokolwiek, kto widział mnie w kuchni albo sklepie po tej stronie oceanu, jaki miałam wtedy wyraz twarzy albo czy pozwoliłam innym chociażby spojrzeć na swoją porcję.
Dalej: już się najadłeś, więc idziesz na spacer. Choćby dookoła swojego blokowiska, bo tak naprawdę nie potrzeba więcej, skoro przez środek miasta rozciąga się las tropikalny, za oknami szumi ocean, dźwięczy samba i latają tukany. Może tylko warto patrzeć pod nogi, bo to wspomniane wcześniej ludzkie gówno; może warto uważać po zmierzchu, bo ten wspomniany crack; może warto nie oglądać wiadomości, bo sensacyjne media meldują o wojnie cywilnej w Sao Paulo i zamieszkach w Rio i w ogóle broń borze nie przyjeżdżaj do tego kraju. We wszystkim ufałabym Brazylijczykom, poza bezpieczeństwem w ich własnym kraju i mięsem/czosnkiem w jedzieniu - jedno i drugie, wbrew temu co mówią, tam jest. Są też kapibary przebiegające przez jezdnię i znaki ostrzegające przez wężami; wszystko, na co człowiek liczy w snach od dziecka, ale z czego istnienia tak naprawdę wcale nie zdaje sobie sprawy. Trochę jeździłam, dużo z tego miałam frajdy - ale nigdy tyle.
Więc wio. Na pusty żołądek i wyczyszczenie głowy. Na mentalną wylinkę, przebudowanie sztucznej wizji świata.
* nie znaleźliśmy, czekam na moment, kiedy w którymś z lasów nikt nie będzie mnie pilnował, żeby spokojnie wejść na drzewo
2012/11/16
Deszcz i nędza, czyli witaj w raju.
Ma kilka podstawowych zalet: jest miły, w miarę mnie rozumie, proponuje mi obiad, nieograniczony dostęp do kawy i internetu, a ostatecznie podwózkę do Cabo Frio. Nieważne, że po drodze musimy zatrzymać się na kilka godzin i sama dojechałabym szybciej - jasne, że zostaję z tym kierowcą!
W połowie drogi oddajemy samochód jego znajomemu i w warsztacie czekamy na własny. Wszystkie zaległe wiadomości, zdjęcia i porcje kafeiny. Mechanicy traktują mnie trochę jak jego dziwkę - ale nie ma problemu, skoro on traktuje mnie jak człowieka. Jedziemy okrężną drogą nad jeziorami; chmury, chmury, stoiska z kukurydzą i budki telefoniczne w kształcie papug. Ponoć to jedno z piękniejszych miejsc w całym stanie, ale najwidoczniej to najwspanialsze mnie omija: dookoła raczej brud i nędza.
Nieważne. W Cabo czeka na mnie A., czyli wystarczający powód, żeby nie jechać prosto do Rio. Mieszka w jednopokojowym domku (łóżko, stół, lodówka, zlew i maleńka łazienka) na hałaśliwych przedmieściach razem z ciężarną kotką zjadaną przez świerzb i zestawem płyt Cayetano Veloso. Przeprowadziła się tu z Rio, żeby uprościć swoje życie. Więc tak jest. Mało pieniędzy, przedmiotów; dużo śmiechu, śpiewu.
Kręcimy się knajpach z sokami, wieczorem koncert, w nocy wyłazi jakieś choróbsko (puszczasz się z nieznajomymi to masz, menelu), rano w dzikiej ulewie idę w swoją stronę. Miasteczka tutaj są połączone, więc kiedy po prawie dwóch godzinach wychodzę na początek autostrady cały mój plecak i wszystkie w środku papiery pływają. Nie ma już problemu z wielką mapą kraju - deszcz przedarł ją na dwie części. Prawie utopiony w kolejnej podróży Gulliwer cierpi na zagięte rogi i faliste strony. W zeszycie rozmywają się daty i adresy.
W końcu na stacji zgarnia mnie ktoś jadący prosto do Rio. Dokąd dokładnie jedziesz? Jesteś sama? Gdzie twój plecak? Bierzesz jakieś dragi? Wyznajesz jakąś religię? Przeszkadza ci dziecko w samochodzie? Nie? Wsiadaj. Wyrzuca mnie w faveli Parque Boa Esperanza, więc z dobrą nadzieją wsiadam już w autobus do centrum, dalej metro w stronę domu D. Na każdej stacji dosiada się kilku sprzedawców wody, chipsów, lodów, koralików, filmów, chust, czego tylko chcesz; niektórzy mają megafony, inni specjalnie piosenki - każdemu udaje się sprzedać dosyć sporo. Dziewczyna siedząca koło mnie wysiada z przedziału z parą nowych kolczyków i płytą, szeleszcząc świeżo kupionymi chrupkami. Naprawdę jestem pod wrażeniem.
Na miejscu okazuje się, że metro i miejski pociąg, chociaż wygladają praktycznie tak samo i ich stacje mają częściowo te same nazwy - to dwie różne sprawy. Więc siłą rzeczy wycieczka po favelach. Na ulicy zagaduje mnie przypadkowo spotkany CouchSurfer - ustalamy, w którym kierunku powinnam dalej jechać (na przystanku ktoś śpiewa mi piosenkę, potem cały autobus naśmiewa się z mojego plecaka - turyści raczej tutaj nie trafiają, zapomnij o samotnych blondynkach w domem na garbie) i po dłuższym czasie docieram pod blok hosta. Za zamkniętą bramą, pod dachem można się spokojnie zdrzemnąć zanim wróci - dobrze, jest czysto, spokojnie i w miarę sucho. Poza zamkniętymi bramami, nie ważne jak bogata byłaby dzielnica, ulice są szczelnie pokryte półmartwymi ciałami ćpunów i ludzkim gównem.
D. wpuszcza mnie do domu i wraca do pracy (jest z nim super-zajebisty Szkot opowiadający o swoim kacu i niekończących się imprezach elektro, jedna z tych osób, przy których ludzkość wydaje mi się obrzydliwa i skończona, tak, że tylko zamknąć się w środku lasu z innymi brudnymi hipisami, grać na fletach i zbierać owoce). Jeszcze lepiej. Zostaję z psem, mokrymi szmatami i rosnącą w najlepsze infekcją, więcej towarzystwa naprawdę nie potrzeba.
Godzinę później pojawia się Jessica: widzimy się po raz pierwszy i od teraz będziemy już jeździć razem. Kiedy dwa dni później budzę się tak chora, że nie jestem już w stanie wyjść z łóżka, a ona w chmurze lecącej z nieba wychodzi po tabletki, które po trzech godzinach całkiem stawiają mnie na nogi - już wiem, że to będą bardzo dobre miesiące.
Zaczęło się Rio, więc zaczęło się na dobre.
W połowie drogi oddajemy samochód jego znajomemu i w warsztacie czekamy na własny. Wszystkie zaległe wiadomości, zdjęcia i porcje kafeiny. Mechanicy traktują mnie trochę jak jego dziwkę - ale nie ma problemu, skoro on traktuje mnie jak człowieka. Jedziemy okrężną drogą nad jeziorami; chmury, chmury, stoiska z kukurydzą i budki telefoniczne w kształcie papug. Ponoć to jedno z piękniejszych miejsc w całym stanie, ale najwidoczniej to najwspanialsze mnie omija: dookoła raczej brud i nędza.
Nieważne. W Cabo czeka na mnie A., czyli wystarczający powód, żeby nie jechać prosto do Rio. Mieszka w jednopokojowym domku (łóżko, stół, lodówka, zlew i maleńka łazienka) na hałaśliwych przedmieściach razem z ciężarną kotką zjadaną przez świerzb i zestawem płyt Cayetano Veloso. Przeprowadziła się tu z Rio, żeby uprościć swoje życie. Więc tak jest. Mało pieniędzy, przedmiotów; dużo śmiechu, śpiewu.
Kręcimy się knajpach z sokami, wieczorem koncert, w nocy wyłazi jakieś choróbsko (puszczasz się z nieznajomymi to masz, menelu), rano w dzikiej ulewie idę w swoją stronę. Miasteczka tutaj są połączone, więc kiedy po prawie dwóch godzinach wychodzę na początek autostrady cały mój plecak i wszystkie w środku papiery pływają. Nie ma już problemu z wielką mapą kraju - deszcz przedarł ją na dwie części. Prawie utopiony w kolejnej podróży Gulliwer cierpi na zagięte rogi i faliste strony. W zeszycie rozmywają się daty i adresy.
W końcu na stacji zgarnia mnie ktoś jadący prosto do Rio. Dokąd dokładnie jedziesz? Jesteś sama? Gdzie twój plecak? Bierzesz jakieś dragi? Wyznajesz jakąś religię? Przeszkadza ci dziecko w samochodzie? Nie? Wsiadaj. Wyrzuca mnie w faveli Parque Boa Esperanza, więc z dobrą nadzieją wsiadam już w autobus do centrum, dalej metro w stronę domu D. Na każdej stacji dosiada się kilku sprzedawców wody, chipsów, lodów, koralików, filmów, chust, czego tylko chcesz; niektórzy mają megafony, inni specjalnie piosenki - każdemu udaje się sprzedać dosyć sporo. Dziewczyna siedząca koło mnie wysiada z przedziału z parą nowych kolczyków i płytą, szeleszcząc świeżo kupionymi chrupkami. Naprawdę jestem pod wrażeniem.
Na miejscu okazuje się, że metro i miejski pociąg, chociaż wygladają praktycznie tak samo i ich stacje mają częściowo te same nazwy - to dwie różne sprawy. Więc siłą rzeczy wycieczka po favelach. Na ulicy zagaduje mnie przypadkowo spotkany CouchSurfer - ustalamy, w którym kierunku powinnam dalej jechać (na przystanku ktoś śpiewa mi piosenkę, potem cały autobus naśmiewa się z mojego plecaka - turyści raczej tutaj nie trafiają, zapomnij o samotnych blondynkach w domem na garbie) i po dłuższym czasie docieram pod blok hosta. Za zamkniętą bramą, pod dachem można się spokojnie zdrzemnąć zanim wróci - dobrze, jest czysto, spokojnie i w miarę sucho. Poza zamkniętymi bramami, nie ważne jak bogata byłaby dzielnica, ulice są szczelnie pokryte półmartwymi ciałami ćpunów i ludzkim gównem.
D. wpuszcza mnie do domu i wraca do pracy (jest z nim super-zajebisty Szkot opowiadający o swoim kacu i niekończących się imprezach elektro, jedna z tych osób, przy których ludzkość wydaje mi się obrzydliwa i skończona, tak, że tylko zamknąć się w środku lasu z innymi brudnymi hipisami, grać na fletach i zbierać owoce). Jeszcze lepiej. Zostaję z psem, mokrymi szmatami i rosnącą w najlepsze infekcją, więcej towarzystwa naprawdę nie potrzeba.
Godzinę później pojawia się Jessica: widzimy się po raz pierwszy i od teraz będziemy już jeździć razem. Kiedy dwa dni później budzę się tak chora, że nie jestem już w stanie wyjść z łóżka, a ona w chmurze lecącej z nieba wychodzi po tabletki, które po trzech godzinach całkiem stawiają mnie na nogi - już wiem, że to będą bardzo dobre miesiące.
Zaczęło się Rio, więc zaczęło się na dobre.
Spać. Psy i ludzie.
Mam najlepszą pracę świata: jeżdżę po kraju, który kocham, podwożę autostopowiczów, rozmawiam z przyjaciółmi - i przez cały ten czas siedzę wygodnie w swojej ciężarówce.
Mój kierowca jest potężnym czarnym mężczyzną o potężnym białym uśmiechu; na głowie kowbojski kapelusz, na oknie szoferki wielki napis Jezus cię kocha (tak jak na większości tutejszych ciężarówek), w przyczepie transport owoców. Zatrzymuje się jakieś sto metrów pod górkę ode mnie i przez dłuższy czas naśmiewa się w mojej miny, kiedy wreszcie dobiegłam z plecakiem, wrzuciłam go na górę i sama wspięłam się do środka. Dobrze jest. Jedziemy.
Jedziemy wyprzedzając wszystkich, wszędzie; i pozdrawiając wszędzie wszystkich. Kilka postojów na przywitanie się z innymi tirowcami, kilka ściętych zakrętów, kilka przerażonych osobówek. Upewnia się, czy nie boję się z nim jechać. Nie ma problemu, większość kierowców jest szalona, ja nie mam co wybrzydzać. Szalona? Mam na myśli: czy nie boisz się, że cię zamorduję albo chociaż zgwałcę. Taka jesteś mała i biała.
A więc się nie boję. I nie wiem, skąd się biorą te pytania. Jakbym się bała, to może jednak by się skusili? Jedziemy. Próbuję wyjaśnić, u kogo się zatrzymuję na noc, ale tłumaczenie, że to ustawione przez internet, że jakiś facet, w sumie to nic o nim nie wiem, nie mam pojęcia gdzie mieszka, ale jakoś się znajdziemy - jakoś go nie przekonuje. Dzwoni do Ch. Proszę pana, wiozę panu gościa, taka dziewczynka, gdzie ją zostawić? Podaje mi słuchawkę: Ch. pyta, po co wzięłam taksówkę i dlaczego taksówkarz twierdzi, że nie może mnie podwieźć pod dom? W każdym razie: spod targu odbierze mnie jego przyjaciel, dom jest zamknięty, ale możemy wejść przez okno. On wpadnie później się przywitać.
Kierowca zostawia mnie pod targiem i wraca od razu po rozładunku upewnić się, czy żyję i czy to na pewno nie handlarze ludźmi mają mnie odebrać. Przygląda się S. (czyli temu od wchodzenia przez okno), S. przygląda się kierowcy. To on? A cholera wie, nie znam człowieka. Pewnie on. Najlepszego!
Przerzucam nogi przez okno. Na dywan. Dywan odsuwa się spod nóg i zaczyna szczekać głosem mordercy. Próbuję cofnąć się do S., ale ta bestia ponoć nie zabija i wchodź, tchórzu. To wchodzę. Bestia rzuca mi się na szyję i tak już zostajemy mniej więcej do rana: pies trochę większy ode mnie i dużo ode mnie milszy, najkochańszy olbrzym. Może z godzinę zajmuje mi przekonanie się, że ta wielka morda to raczej ciepły język niż ostre zęby.
Poza Padango nic. Załamanie sił po paru tygodniach w drodze: korzystam z pustego domu i zasypiam w każdym możliwym miejscu. W nocy pod przymusem wychodzę na chwilę do miasta z Ch.; potem każdy pada do swojego łóżka i widzimy się dopiero rano, kiedy on przychodzi się pożegnać przed wyjściem do pracy. Ubieram się, pakuję i śpię dalej. Za godzinę znów zgarnie mnie S.: jedziemy już w stronę Rio. Tymczasem spokojnych snów.
Mój kierowca jest potężnym czarnym mężczyzną o potężnym białym uśmiechu; na głowie kowbojski kapelusz, na oknie szoferki wielki napis Jezus cię kocha (tak jak na większości tutejszych ciężarówek), w przyczepie transport owoców. Zatrzymuje się jakieś sto metrów pod górkę ode mnie i przez dłuższy czas naśmiewa się w mojej miny, kiedy wreszcie dobiegłam z plecakiem, wrzuciłam go na górę i sama wspięłam się do środka. Dobrze jest. Jedziemy.
Jedziemy wyprzedzając wszystkich, wszędzie; i pozdrawiając wszędzie wszystkich. Kilka postojów na przywitanie się z innymi tirowcami, kilka ściętych zakrętów, kilka przerażonych osobówek. Upewnia się, czy nie boję się z nim jechać. Nie ma problemu, większość kierowców jest szalona, ja nie mam co wybrzydzać. Szalona? Mam na myśli: czy nie boisz się, że cię zamorduję albo chociaż zgwałcę. Taka jesteś mała i biała.
A więc się nie boję. I nie wiem, skąd się biorą te pytania. Jakbym się bała, to może jednak by się skusili? Jedziemy. Próbuję wyjaśnić, u kogo się zatrzymuję na noc, ale tłumaczenie, że to ustawione przez internet, że jakiś facet, w sumie to nic o nim nie wiem, nie mam pojęcia gdzie mieszka, ale jakoś się znajdziemy - jakoś go nie przekonuje. Dzwoni do Ch. Proszę pana, wiozę panu gościa, taka dziewczynka, gdzie ją zostawić? Podaje mi słuchawkę: Ch. pyta, po co wzięłam taksówkę i dlaczego taksówkarz twierdzi, że nie może mnie podwieźć pod dom? W każdym razie: spod targu odbierze mnie jego przyjaciel, dom jest zamknięty, ale możemy wejść przez okno. On wpadnie później się przywitać.
Kierowca zostawia mnie pod targiem i wraca od razu po rozładunku upewnić się, czy żyję i czy to na pewno nie handlarze ludźmi mają mnie odebrać. Przygląda się S. (czyli temu od wchodzenia przez okno), S. przygląda się kierowcy. To on? A cholera wie, nie znam człowieka. Pewnie on. Najlepszego!
Przerzucam nogi przez okno. Na dywan. Dywan odsuwa się spod nóg i zaczyna szczekać głosem mordercy. Próbuję cofnąć się do S., ale ta bestia ponoć nie zabija i wchodź, tchórzu. To wchodzę. Bestia rzuca mi się na szyję i tak już zostajemy mniej więcej do rana: pies trochę większy ode mnie i dużo ode mnie milszy, najkochańszy olbrzym. Może z godzinę zajmuje mi przekonanie się, że ta wielka morda to raczej ciepły język niż ostre zęby.
Poza Padango nic. Załamanie sił po paru tygodniach w drodze: korzystam z pustego domu i zasypiam w każdym możliwym miejscu. W nocy pod przymusem wychodzę na chwilę do miasta z Ch.; potem każdy pada do swojego łóżka i widzimy się dopiero rano, kiedy on przychodzi się pożegnać przed wyjściem do pracy. Ubieram się, pakuję i śpię dalej. Za godzinę znów zgarnie mnie S.: jedziemy już w stronę Rio. Tymczasem spokojnych snów.
2012/11/15
Vitória: papaja i zdechłe koty.
Trzeci samochód zawozi mnie z Linhares prosto do Vitori. Już w środku miasta idę powoli w stronę Jardim Camburi, kiedy na ulicy zatrzymuje się coś na kształt poloneza. Hej, potrzebujesz podwózki? Widziałem cię parę kilometrów temu z tym wielkim plecakiem. Wsiadaj!
Podwozi mnie prosto pod blok S., ale S. w bloku nie ma. Jeszcze dziewięć godzin do powrotu: zostawiam graty u portiera i idę szukać cienia na plaży. Nie jest to najbystrzejszy pomysł świata. Praży. Zielony kokos w garści, kokosowa palma troszkę chroni przed słońcem. Po brzegu przesuwają się wędkarze, biegacze, zbieracze muszelek. Przygody Gulliwera. Tak można czekać.
Zachwycam się tym, jak bardzo uśmiechnięci są ludzie w tym mieście - nawet, jak na Brazylię. Bogata dzielnica nad morzem? Słońce i zdrowie? Łatwy dostęp do wszystkich owoców, jakie można sobie wyobrazić? Buszując po sklepie w poszukiwaniu soku nagle natykam się na własne odbicie. Wszystko jasne. Może i morze, pogoda i jedzenie, ale przede wszystkim - cień palmy jednak zawiódł, jestem bodaj najbardziej różową osobą w tym stanie. Ciężko się do tego nie uśmiechnąć.
Wieczorem wymieniam swój plecak na kiść bananów (portier ciągle ten sam, pracuje po 12 godzin dziennie, ale przez cały czas ma na twarzy najpiękniejszy uśmiech świata) i stukam do drzwi S. Prysznic, komiksy, açai. Mogę użyć twojego płynu po goleniu? Ma ten piękny napis nawilżający...
Spotkanie CS, czyli piekło socjopaty. Możliwie szybko uciekam w deszcz.
Dni się zmieniają, deszcz zostaje. Ulicami płyną dwumetrowe liście, potopione koty. Biuro S. jest zamknięte, więc dzień w łóżku z winem i papają. Kiedy na chwilę wychodzi słońce próbuję wyjść na spacer, ale tam te koty napuchnięte, wstrętny staruszek proponujący mi seks za 20reais (co to za cennik, swoją drogą?), jakby cały syf wypłynął na wierz po tej mikropowodzi. Wracam do łóżka. S. nie protestuje. Turystką będę w Rio, na razie skupmy się na życiu.
Podwozi mnie prosto pod blok S., ale S. w bloku nie ma. Jeszcze dziewięć godzin do powrotu: zostawiam graty u portiera i idę szukać cienia na plaży. Nie jest to najbystrzejszy pomysł świata. Praży. Zielony kokos w garści, kokosowa palma troszkę chroni przed słońcem. Po brzegu przesuwają się wędkarze, biegacze, zbieracze muszelek. Przygody Gulliwera. Tak można czekać.
Zachwycam się tym, jak bardzo uśmiechnięci są ludzie w tym mieście - nawet, jak na Brazylię. Bogata dzielnica nad morzem? Słońce i zdrowie? Łatwy dostęp do wszystkich owoców, jakie można sobie wyobrazić? Buszując po sklepie w poszukiwaniu soku nagle natykam się na własne odbicie. Wszystko jasne. Może i morze, pogoda i jedzenie, ale przede wszystkim - cień palmy jednak zawiódł, jestem bodaj najbardziej różową osobą w tym stanie. Ciężko się do tego nie uśmiechnąć.
Wieczorem wymieniam swój plecak na kiść bananów (portier ciągle ten sam, pracuje po 12 godzin dziennie, ale przez cały czas ma na twarzy najpiękniejszy uśmiech świata) i stukam do drzwi S. Prysznic, komiksy, açai. Mogę użyć twojego płynu po goleniu? Ma ten piękny napis nawilżający...
Spotkanie CS, czyli piekło socjopaty. Możliwie szybko uciekam w deszcz.
Dni się zmieniają, deszcz zostaje. Ulicami płyną dwumetrowe liście, potopione koty. Biuro S. jest zamknięte, więc dzień w łóżku z winem i papają. Kiedy na chwilę wychodzi słońce próbuję wyjść na spacer, ale tam te koty napuchnięte, wstrętny staruszek proponujący mi seks za 20reais (co to za cennik, swoją drogą?), jakby cały syf wypłynął na wierz po tej mikropowodzi. Wracam do łóżka. S. nie protestuje. Turystką będę w Rio, na razie skupmy się na życiu.
2012/11/14
Linhares: w poszukiwaniu małpiatek.
Jestem Żydem. Mój naród był obcy w Egipcie, Europie, tutaj; dlatego ja zawsze muszę pomagać obcym.
Nie wiem, czy to mój portunhol rozwija się tak ładnie, czy to kierowca tak dużo łapie, ale rozmawiamy juz prawie płynnie. Wspaniale. Jadąc do Linhares zatrzymujemy się na kokosową wodę (nie martw się, podróżnicy nie płacą), zbaczamy trochę z drogi, żeby zahaczyć o Juparanã, drugie największe jezioro w kraju, potem krótka rozmowa z E. i kierowca wiezie mnie prosto do jego dzielnicy. Rozglądając się dookoła upewnia się, czy chcę wysiąść tutaj, czy może wolę do centrum. Gdzieś, gdzie jest bardziej bogato czy chociaż asfaltowo. Nie? Ok. Pamiętaj, zawsze ci pomogę. I ty zawsze pomagaj nieznajomym.
E. nie może się nadziwić, że to tak łatwo zadziałało. Że tak daleko mnie podwiózł, i to całkiem nie w swoim kierunku. Musiałaś trafić na anioła, normalnie nikt zabiera autostopowiczów. Nie bardzo wierzy, kiedy mówię o pozostałych - ten, owszem, był wyjątkowo wspaniały; ale wszyscy są niesamowici. Każdy po trochu, po 4, 40, 400 km sponsoruje mi spełnianie marzeń.
Kręcimy się trochę po jego dzielnicy: większość się gapi, w końcu ktoś podjeżdża na rowerze: hej, skąd jesteście? Czemu nie zwiedzacie centrum? E. tłumaczy, że mieszka tu całe życie, urodził się trzy ulice stąd. Rowerzysta przygląda mu się dłuższą chwilę. No tak. Przepraszam. Nie poznałem, jesteście oboje tacy różowi.
Fakt. Patrząc na E., rozmawiając z nim, zastanawiasz się ciągle, kto w ogóle dał mu brazylisjki paszport. Skórę ma jaśniejszą ode mnie (i trzeba przyznać, że jest to pewien wyczyn), rude włosy w ilości odpowiadającej bardziej chronieniu się przez islandzkimi mrozami, niż tropikalnym upałem, w swoim pięknym angielskim wyraża się jaśniej, niż we własnym języku; patrząc się na niego widzisz raczej tolkienowskiego krasnoluda, irlandzkiego skrzata, ale na pewno nie pewnego siebie Latynosa. Słowo emigracja też pojawia się w rozmowach raczej z europejską, niż tutejszą częstotliwością. Wyjeżdżaj, słońce. Wyjeżdżaj do siebie!
Spędzamy pół dnia czając się na małpiatki w jedynym miejskim parku. Nie martw się - jeśli nie zobaczysz ich tutaj, na pewno włamią się do twojego domu w Rio. Obiecuję. Z braku małp ostatecznie E. jedzie do pracy, a ja zamykam się w ciemnym pokoju z dziką radością rzucając się na zaległe odcinki South Parka - wspaniały moment, kiedy jestem wreszcie sama, nie muszę mówić, nie muszę być interesująca, ach! Cisza, kreskówki i ja.
Do czasu.
Konkretnie - do dziesiątej minuty.
Do drzwi puka L., narzeczony siostry E., miniaturka Manu. Gestykulując mocno pyta się, czy jadłam, czy czegoś potrzebuję. Kiedy odpowiadam łamanym portugalskim nagle rozjaśniają mu się oczy - ty mówisz! Ja myślałem, że tylko po angielsku! No, to opowiadaj! Skąd właściwie jedziesz? Byłaś już w mieście? Czemu siedzisz tak sama?
Koślawo tłumaczę, że E. w pracy, ale nie ma problemu, jakoś przeżyję, dzięki piekne, ciao ciao.L. wychodzi. Kolejne dziesięć minut później pojawia się jego dziewczyna. Jesteś zajęta? Nie? A chcesz się zabrać na wycieczkę?
Chwała im za to, że mnie sprzed komputera wyciągneli. Ciemne, aksamitne jeziora. Nocna panorama miasta. Starówka: wymordowaliśmy wszystkich Indian, ale za to mają mały pomniczek w samym centrum. Potężne ryby w miejskiej fontannie. Zawalony most jak ruiny miasta. Znajomi L. wypompowujący benzynę z samochodu jakiejś dziewczyny (jak nie będzie mogła rano odpalić, to ją podwiozę na rowerze). Małpy drą się ze środka parku. Jeszcze grubo po północy grupy dzieciaków biegają po ulicach, włażą na drzewa i chodzą po linie. O ile E. nie jest brazylisjki, to całe miasto, cała jego rodzina bez problemu to nadrabia.
Rodzinna noc nad ryżem i fasolą, rodzinny poranek nad cafezinha. Rano E. odprowadza mnie na wylotówkę - tak na wypadek, jakby nie zadziałało i trzebaby mnie było wsadzić do autobusu. Nie zdążył odejść do przejścia. Trzeci samochód, prosto do Vitóri. So fucking easy! Now I feel like a chump for not being on the road.
But I won't feel like that for long, I assure you.
Nie wiem, czy to mój portunhol rozwija się tak ładnie, czy to kierowca tak dużo łapie, ale rozmawiamy juz prawie płynnie. Wspaniale. Jadąc do Linhares zatrzymujemy się na kokosową wodę (nie martw się, podróżnicy nie płacą), zbaczamy trochę z drogi, żeby zahaczyć o Juparanã, drugie największe jezioro w kraju, potem krótka rozmowa z E. i kierowca wiezie mnie prosto do jego dzielnicy. Rozglądając się dookoła upewnia się, czy chcę wysiąść tutaj, czy może wolę do centrum. Gdzieś, gdzie jest bardziej bogato czy chociaż asfaltowo. Nie? Ok. Pamiętaj, zawsze ci pomogę. I ty zawsze pomagaj nieznajomym.
E. nie może się nadziwić, że to tak łatwo zadziałało. Że tak daleko mnie podwiózł, i to całkiem nie w swoim kierunku. Musiałaś trafić na anioła, normalnie nikt zabiera autostopowiczów. Nie bardzo wierzy, kiedy mówię o pozostałych - ten, owszem, był wyjątkowo wspaniały; ale wszyscy są niesamowici. Każdy po trochu, po 4, 40, 400 km sponsoruje mi spełnianie marzeń.
Kręcimy się trochę po jego dzielnicy: większość się gapi, w końcu ktoś podjeżdża na rowerze: hej, skąd jesteście? Czemu nie zwiedzacie centrum? E. tłumaczy, że mieszka tu całe życie, urodził się trzy ulice stąd. Rowerzysta przygląda mu się dłuższą chwilę. No tak. Przepraszam. Nie poznałem, jesteście oboje tacy różowi.
Fakt. Patrząc na E., rozmawiając z nim, zastanawiasz się ciągle, kto w ogóle dał mu brazylisjki paszport. Skórę ma jaśniejszą ode mnie (i trzeba przyznać, że jest to pewien wyczyn), rude włosy w ilości odpowiadającej bardziej chronieniu się przez islandzkimi mrozami, niż tropikalnym upałem, w swoim pięknym angielskim wyraża się jaśniej, niż we własnym języku; patrząc się na niego widzisz raczej tolkienowskiego krasnoluda, irlandzkiego skrzata, ale na pewno nie pewnego siebie Latynosa. Słowo emigracja też pojawia się w rozmowach raczej z europejską, niż tutejszą częstotliwością. Wyjeżdżaj, słońce. Wyjeżdżaj do siebie!
Spędzamy pół dnia czając się na małpiatki w jedynym miejskim parku. Nie martw się - jeśli nie zobaczysz ich tutaj, na pewno włamią się do twojego domu w Rio. Obiecuję. Z braku małp ostatecznie E. jedzie do pracy, a ja zamykam się w ciemnym pokoju z dziką radością rzucając się na zaległe odcinki South Parka - wspaniały moment, kiedy jestem wreszcie sama, nie muszę mówić, nie muszę być interesująca, ach! Cisza, kreskówki i ja.
Do czasu.
Konkretnie - do dziesiątej minuty.
Do drzwi puka L., narzeczony siostry E., miniaturka Manu. Gestykulując mocno pyta się, czy jadłam, czy czegoś potrzebuję. Kiedy odpowiadam łamanym portugalskim nagle rozjaśniają mu się oczy - ty mówisz! Ja myślałem, że tylko po angielsku! No, to opowiadaj! Skąd właściwie jedziesz? Byłaś już w mieście? Czemu siedzisz tak sama?
Koślawo tłumaczę, że E. w pracy, ale nie ma problemu, jakoś przeżyję, dzięki piekne, ciao ciao.L. wychodzi. Kolejne dziesięć minut później pojawia się jego dziewczyna. Jesteś zajęta? Nie? A chcesz się zabrać na wycieczkę?
Chwała im za to, że mnie sprzed komputera wyciągneli. Ciemne, aksamitne jeziora. Nocna panorama miasta. Starówka: wymordowaliśmy wszystkich Indian, ale za to mają mały pomniczek w samym centrum. Potężne ryby w miejskiej fontannie. Zawalony most jak ruiny miasta. Znajomi L. wypompowujący benzynę z samochodu jakiejś dziewczyny (jak nie będzie mogła rano odpalić, to ją podwiozę na rowerze). Małpy drą się ze środka parku. Jeszcze grubo po północy grupy dzieciaków biegają po ulicach, włażą na drzewa i chodzą po linie. O ile E. nie jest brazylisjki, to całe miasto, cała jego rodzina bez problemu to nadrabia.
Rodzinna noc nad ryżem i fasolą, rodzinny poranek nad cafezinha. Rano E. odprowadza mnie na wylotówkę - tak na wypadek, jakby nie zadziałało i trzebaby mnie było wsadzić do autobusu. Nie zdążył odejść do przejścia. Trzeci samochód, prosto do Vitóri. So fucking easy! Now I feel like a chump for not being on the road.
But I won't feel like that for long, I assure you.
Kawa i awokado, czyli deszczowe dni na lewicowej farmie.
Po kilkudniowej przerwie kierowcy jakby starali się nadrobić wszystkie zaległości, pokazać mi pełen przekrój kraju. Więc szaleńczo szybka jazda z trawą i odurzającą muzyką; powolna droga z serdecznym, zasuszonych staruszkiem; eko-działacz obwożący mnie po przetwórni trzciny i plantacjach eukaliptusa; znudzony tirowiec opowiadający o szkole swoich córek; najmilszy na świecie chłopak odwożący mnie prosto pod dom R., żeby upewnić się, czy to przypadkiem nie gwałciciel-morderca (bo jeśli gwałciciel-morderca, to mogę zamieszkać z nim, taka jestem ładna - czytaj: biała).
Buzi-buzi i do ogrodu. Bo R. mieszka na farmie, więc najbliższe dni to wyrzucanie kur z pokoju, bliskie spotkania z długouchymi krówkami i ekstatyczne skakanie od drzewa do drzewa: kawa, kakao, awokado, kokosowe palmy - wszystko, za co dałabym się w plasterki pokroić, dla czego tłukłam się tyle godzin na właściwą stronę Atlantyku - to wszystko rośnie sobie spokojnie tuż za oknem. Wystarczy wyciągnąć rękę. Rzucam się na kokosy i biegniemy zwiedzać plantację. Stolica kawy Conilon, bardziej użyteczna, niż stolica kraju. Notuję w zeszycie nazwy nowych owoców, w myślach układam już jadłospis na najbliższe dziesięciolecia. Weganin w raju.
Gospodarstwo należy tak właściwie do rodziców R., walczących socjalistów. R. kończy tutaj swoją pracę o teorii stun, od czasu do czasu przewijając się przez ogród w poszukiwaniu jedzenia i inspiracji, zawsze z Międzynarodówką na ustach. O to czasem są kłótnie: bo jak to, własny syn, jedyny syn, a komunista. Kręci się po biedniejszych dzielnicach organizując debaty zamiast rozwijać wspólne tereny rolne. Tragedia. Jeśli posłuchasz ich z bliska, nie znajdziesz wielu różnic w przekonaniach. Trochę w działaniach, ale czy to nie jest raczej kwestia wieku, perspektywy? On jeszcze wierzy, że jak się ludziom wytłumaczy wszystko, to będą pracować wspólnie. Oni już wiedzą, że trzeba po prostu pracować wspólnie. O co się kłócą, jeśli nie o etykietkę?
Ale kłócą się rzadko. W międzyczasie raczej tango w kuchni, wspólne pogwizdywanie nad wiadrem ziemniaków, spacery do lasu i nocne picie w zaprzyjaźnionym barze - bo tutaj, jeśli nie zajmiesz się sobą sam, nic innego robić się nie da. Jakkolwiek byś się nie starał, po prostu nie ma innych możliwości. Ostatecznie piję nawet ja (po raz pierwszy od szczepionki i najwięcej w tym roku), a kto ze mną pił ten wie, że to się nie powinno zdarzać. A więc jestem królową baru, właściciel chętnie i szczodrze upija mnie na własny rachunek, potem sam zataczając próbuje tańczyć na moim stole pokazując swoje blizny (podsłuchał, jak chwaliłam się swoimi komuś, kto koniecznie próbował namówić mnie na zmianę planów i wyjazd z nim; lepiej ze mną nie zadzieraj, spojrz, jaka jestem twarda!). Khm. R., smutny, trzeźwy kierowca, troszeczkę mnie nienawidzi, a troszeczkę cieszy się z kolejnej rzeczy, za którą można mnie przedrzeźniać. Więc już nie tylko straszenie skaczących pająków, klaskanie z radości i głośne wyznania miłości do awokado. Ech.
W deszczową noc opróżniamy lodówkę (lodówka jest specjalnie dostosowana do mnie, akompaniuje gospodarzy: zostań dłużej, zostań chociaż tydzień). W deszczowy ranek oglądamy żółwie w tak zwanym centrum edukacyjnym, czyli de facto centrum niewoli. Potężne, wspaniałe zwierzęta. Maleńkie, plastkiowe baseniki. Po jednym, dwa, maksymalnie cztery; jeśli mogą pływać, pływają w kółko próbując wydostać się na zewnątrz. W większości po prostu próbują się wydostać, ale piękne płetwy szybko ześlizgują się po plastiku. R. na początku upewnia się, czy jestem zachwycona - po chwili sam przyznaje, że to nie powinno być tak. Że coś tu jest grubo nie w porządku.
Potem Sao Mateus, ryby i gacie suszące się na fasadach pięknego starego miasta. Brzeg rzeki jak wstęp do dżungli. W maleńkiej knajpie tłumaczę, czego nie jem, zaciekawiona kucharka przygląda się mi jak kosmicie i obiecuje zrobić jakąś maleńką porcję - przez kilka kolejnych dni dojadam potem resztę kilkunastodaniowego obiadu za dziesięć zł. Acha.
Dni nad mrowiskami, mrówkostradami. Poszukiwanie ogórków. Historie z życia fizyki teoretycznej. Na pożegnanie mój pierwszy owoc kakao.
Denga i capoeira, czyli warto żyć.
Kiedy piszę do G. z pytaniem o nocleg, ona upewnia się, czy wiem, gdzie mieszka. Zdajesz sobie sprawę, jak to daleko? Że nie ma tu żadnych atrakcji? Że upał, choroby i bieda? Jeśli tak, przyjeżdżaj, możesz zostać ile chcesz!
Droga zajęła mi ostatecznie prawie trzy dni. Kiedy wreszcie przyjechałam, byłam już wydarzeniem: jest! Idzie! Tutaj! I taka różowa! Jedyna gringa w promieniu wielu kilometrów, prawie podwojona plecakiem, w kurzu i słońcu lezie przez ich miasto pośrodku niczego, daleko poza zasięgiem asfaltu. Więc trzeba zaczepić, zatrzymać na ulicy, spróbować znaleźć parę wspólnych słów, no bo jak to, ty zmieniłaś kontynent i jesteś tutaj? Nie w Rio? I naprawdę nie przez przypadek? Trochę niespodziewanej dumy - moje miejsce odwiedzają europejscy turyści!
Europejska turystka sztuk jeden przyjechała niestety nie dla miejsca, bo skąd niby miałaby znać to miejsce. Wypatrzyłam G. szukając tymczasowych domów między Salvadorem a Rio - i od razu postanowiłam zboczyć z drogi, jakkolwiek daleko by to nie było, byle tylko ją poznać. Wyjeżdząjąc kilka dni później rozpaczałam, że umówiłam się z kimś nad ciepłym oceanem, że muszę jechać do najpiękniejszego miasta świata, że nie mogę zostać z nimi. Wszystkim nam, wydaje mi się, przydała się ta wizyta.
Więc od początku. G. to jedna z tych wspaniałych hipisek starej generacji, z papierosem zawsze w ustach, z manifestem zawsze na nich. Wyjechała z Belgii koło dwudziestki, żeby w Indonezji, a potem Korei rodzić dzieci i przekonywać się, że strajki to nie zawsze zajęcie ulic z gitarami, ale też czołgi, więzienia i śmierć. Dwadzieścia lat później znalazła się nagle w zimnej Europie, ze stałą pracą i podejrzeniem nowotworu, więc szybko zostawiła kontrakt, męża i kontynent - od tego czasu mieszka tutaj, w mieście, które jeszcze niedawno (a w dużej części wciąż) mogłoby być ilustracją nędzy.
Pojawiła się tu trochę przez przypadek, kiedy favele były zbudowane w całości z opon, kartonów i co większych śmieci, środkiem błotnistych ścieżek płynęły ścieki z całego miasta, odpady ze szpitala, tak, że pod nogami przesuwały się zużyte strzykawki, gnijące bandaże, robaki ciągle wijące się w żywym rynsztoku. Przy każdym deszczu to wszystko rozlewało się szerzej, podnosiło, zalewało prowizoryczne domy. Dzielice były zamknięte, niepotrzebne, całkowicie ignorowane. Jednocześnie lokalne władze miały się (jak zresztą mają się do tej pory) tłusto i znakomicie.
Razem z jednym z mieszkańców - tym, dzięki któremu trafiła na to miejsce między spalonymi słońcem górami - zaczęli pisać projekty, zbierać pieniądze. Festiwale w Belgii, jarmarki, większe rozrywkowe spędy: ktoś rzucił 3 euro, ktoś czek na dziesiec tysięcy. Budowa centrum Vale Viver - Warto żyć - sprzęt, warsztaty, nauka zawodów, języków, wynajęcie nauczyciela capoeiry, codzienna stołówka dla potrzebujących, zatrudnienie możliwie wielu kobiet z dzielnicy: minimum pracy w stołówce za miesięczny kosz z żywnościa. Poszukiwania sponsorów i programów pomocy. Dostęp do lekarstw, zaganianie chorych i rodziców chorujacych dzieci do szczepień, odrobaczeń, zgłaszania się po podstawową pomoc. Mało skuteczna promocja świadomego rodzicielstwa. Przede wszystkim: ciągła walka ze skorumpowanym, złodziejskim lokalnym rządem. Po miesiącach odwoływań się do wyższych instytucji nagle odnajdują się setki tysięcy reais przeznaczone na budowę dróg i kanalizacji w miejscowych favelach. Robaki powoli znikają z ulic.
Teraz projekt budowy dróg jest już prawie na ukończeniu. W Vale Viver G. poznaje mnie z pracownikami i dzieciakami; właściwie każde z nich ma za sobą jedną z tych historii, do których już całkiem przywykliśmy przez banery humanitarnych akcji, które drażnią nas w kinach i przerwach na reklamy, a które z bliska są nagle całkiem prawdziwe i przerażające jak nigdy.Widzisz tę dziewczynkę? 16 lat, troje dzieci, dwójkę poroniła, wszystkie ze swoim ojcem. Ojciec tej drugiej siedział za próby gwałtu na córkach, ale ich matka zmarła i małe są znów pod jego opieką. Ten ciemny chłopiec to jedno z naszych pierwszych dzieci, nie wierzyłam, że damy radę go uratować, wykańczała go robaczyca i niedożywienie. Ale widzisz, jesteśmy. Czasem się udaję. Czasem płaczę. Ale nie płaczę już tyle, co dziesięć lat temu.
Kiedy G. wraca do domu, zostaję jeszcze w faveli na trening capoeiry. Ćwiczą raz w tygodniu, wielka grupa, dołączyć może kto chce, bo wszystko jest darmowe. Wychodzi im lepiej lub gorzej, ale wszystkim na dobre. Poza samą nauką, poza pozbyciem się złej energii - jeśli ćpasz, wylatujesz z grupy. Proste. Na pierwszym treningu nauczyciel robi każdemu krzywdę: to możesz zrobić komuś, jeśli go nie szanujesz. To samo może ci zrobić kto inny. Bądź dobry. Uważaj.
Kilkoro z nich jest lub może być lepsze od salvadorskich profesjonalistów. W nocy jeden z nich - ten niesamowicie giętki chłopak, patrząc na którego zastanawiasz się, czemu to nie on jest nauczycielem - łapie mnie na ulicy, dziękuje za wizytę, nawet nie wiem, ile to dla nich znaczy (przecież oni nawet nie mają pojęcia, ile to dla mnie znaczy), obiecuje nauczyć się hiszpańskiego, jeśli wrócę. Prędko. Łamiąc trzy jezyki mówię, że powinien być profesjonalistą, że naprawdę może, że nie mogłam oderwać oczu; on miesza się gdzieś pomiędzy dumą a zawstydzeniem, przerzucamy się koślawymi zachwytami; G. ciągnie mnie do domu. Anka, jutro wyjeżdzasz - zaprzyjaźniaj się z nim, ale nie tak!
Pijany, ale wspaniały facet G. kręci się po domu w jej satynowym szlafroku. Owijamy się moskitierami, na dobranoc opowieści o moskitach plujących dengą, niekompetencji lekarzy, przypadkowych śmierciach i systematycznych egzekucjach, papużkach na drzewie mango. Kocham was, kochamy cię. Rano wypijesz kawę i pojedziesz na południe, ale pamiętaj, że zawsze możesz tutaj zamieszkać. Mamy problemy, dużo pracy i jeszcze więcej miłości.
Droga zajęła mi ostatecznie prawie trzy dni. Kiedy wreszcie przyjechałam, byłam już wydarzeniem: jest! Idzie! Tutaj! I taka różowa! Jedyna gringa w promieniu wielu kilometrów, prawie podwojona plecakiem, w kurzu i słońcu lezie przez ich miasto pośrodku niczego, daleko poza zasięgiem asfaltu. Więc trzeba zaczepić, zatrzymać na ulicy, spróbować znaleźć parę wspólnych słów, no bo jak to, ty zmieniłaś kontynent i jesteś tutaj? Nie w Rio? I naprawdę nie przez przypadek? Trochę niespodziewanej dumy - moje miejsce odwiedzają europejscy turyści!
Europejska turystka sztuk jeden przyjechała niestety nie dla miejsca, bo skąd niby miałaby znać to miejsce. Wypatrzyłam G. szukając tymczasowych domów między Salvadorem a Rio - i od razu postanowiłam zboczyć z drogi, jakkolwiek daleko by to nie było, byle tylko ją poznać. Wyjeżdząjąc kilka dni później rozpaczałam, że umówiłam się z kimś nad ciepłym oceanem, że muszę jechać do najpiękniejszego miasta świata, że nie mogę zostać z nimi. Wszystkim nam, wydaje mi się, przydała się ta wizyta.
Więc od początku. G. to jedna z tych wspaniałych hipisek starej generacji, z papierosem zawsze w ustach, z manifestem zawsze na nich. Wyjechała z Belgii koło dwudziestki, żeby w Indonezji, a potem Korei rodzić dzieci i przekonywać się, że strajki to nie zawsze zajęcie ulic z gitarami, ale też czołgi, więzienia i śmierć. Dwadzieścia lat później znalazła się nagle w zimnej Europie, ze stałą pracą i podejrzeniem nowotworu, więc szybko zostawiła kontrakt, męża i kontynent - od tego czasu mieszka tutaj, w mieście, które jeszcze niedawno (a w dużej części wciąż) mogłoby być ilustracją nędzy.
Pojawiła się tu trochę przez przypadek, kiedy favele były zbudowane w całości z opon, kartonów i co większych śmieci, środkiem błotnistych ścieżek płynęły ścieki z całego miasta, odpady ze szpitala, tak, że pod nogami przesuwały się zużyte strzykawki, gnijące bandaże, robaki ciągle wijące się w żywym rynsztoku. Przy każdym deszczu to wszystko rozlewało się szerzej, podnosiło, zalewało prowizoryczne domy. Dzielice były zamknięte, niepotrzebne, całkowicie ignorowane. Jednocześnie lokalne władze miały się (jak zresztą mają się do tej pory) tłusto i znakomicie.
Razem z jednym z mieszkańców - tym, dzięki któremu trafiła na to miejsce między spalonymi słońcem górami - zaczęli pisać projekty, zbierać pieniądze. Festiwale w Belgii, jarmarki, większe rozrywkowe spędy: ktoś rzucił 3 euro, ktoś czek na dziesiec tysięcy. Budowa centrum Vale Viver - Warto żyć - sprzęt, warsztaty, nauka zawodów, języków, wynajęcie nauczyciela capoeiry, codzienna stołówka dla potrzebujących, zatrudnienie możliwie wielu kobiet z dzielnicy: minimum pracy w stołówce za miesięczny kosz z żywnościa. Poszukiwania sponsorów i programów pomocy. Dostęp do lekarstw, zaganianie chorych i rodziców chorujacych dzieci do szczepień, odrobaczeń, zgłaszania się po podstawową pomoc. Mało skuteczna promocja świadomego rodzicielstwa. Przede wszystkim: ciągła walka ze skorumpowanym, złodziejskim lokalnym rządem. Po miesiącach odwoływań się do wyższych instytucji nagle odnajdują się setki tysięcy reais przeznaczone na budowę dróg i kanalizacji w miejscowych favelach. Robaki powoli znikają z ulic.
Teraz projekt budowy dróg jest już prawie na ukończeniu. W Vale Viver G. poznaje mnie z pracownikami i dzieciakami; właściwie każde z nich ma za sobą jedną z tych historii, do których już całkiem przywykliśmy przez banery humanitarnych akcji, które drażnią nas w kinach i przerwach na reklamy, a które z bliska są nagle całkiem prawdziwe i przerażające jak nigdy.Widzisz tę dziewczynkę? 16 lat, troje dzieci, dwójkę poroniła, wszystkie ze swoim ojcem. Ojciec tej drugiej siedział za próby gwałtu na córkach, ale ich matka zmarła i małe są znów pod jego opieką. Ten ciemny chłopiec to jedno z naszych pierwszych dzieci, nie wierzyłam, że damy radę go uratować, wykańczała go robaczyca i niedożywienie. Ale widzisz, jesteśmy. Czasem się udaję. Czasem płaczę. Ale nie płaczę już tyle, co dziesięć lat temu.
Kiedy G. wraca do domu, zostaję jeszcze w faveli na trening capoeiry. Ćwiczą raz w tygodniu, wielka grupa, dołączyć może kto chce, bo wszystko jest darmowe. Wychodzi im lepiej lub gorzej, ale wszystkim na dobre. Poza samą nauką, poza pozbyciem się złej energii - jeśli ćpasz, wylatujesz z grupy. Proste. Na pierwszym treningu nauczyciel robi każdemu krzywdę: to możesz zrobić komuś, jeśli go nie szanujesz. To samo może ci zrobić kto inny. Bądź dobry. Uważaj.
Kilkoro z nich jest lub może być lepsze od salvadorskich profesjonalistów. W nocy jeden z nich - ten niesamowicie giętki chłopak, patrząc na którego zastanawiasz się, czemu to nie on jest nauczycielem - łapie mnie na ulicy, dziękuje za wizytę, nawet nie wiem, ile to dla nich znaczy (przecież oni nawet nie mają pojęcia, ile to dla mnie znaczy), obiecuje nauczyć się hiszpańskiego, jeśli wrócę. Prędko. Łamiąc trzy jezyki mówię, że powinien być profesjonalistą, że naprawdę może, że nie mogłam oderwać oczu; on miesza się gdzieś pomiędzy dumą a zawstydzeniem, przerzucamy się koślawymi zachwytami; G. ciągnie mnie do domu. Anka, jutro wyjeżdzasz - zaprzyjaźniaj się z nim, ale nie tak!
Pijany, ale wspaniały facet G. kręci się po domu w jej satynowym szlafroku. Owijamy się moskitierami, na dobranoc opowieści o moskitach plujących dengą, niekompetencji lekarzy, przypadkowych śmierciach i systematycznych egzekucjach, papużkach na drzewie mango. Kocham was, kochamy cię. Rano wypijesz kawę i pojedziesz na południe, ale pamiętaj, że zawsze możesz tutaj zamieszkać. Mamy problemy, dużo pracy i jeszcze więcej miłości.
2012/11/02
Więc co słyszałeś o favelach?
To, co widzisz z góry, wydaje się niemożliwe, potężne miasto nie może się przecież składać wyłącznie z faveli. Lądujesz, przyglądasz mu się z bliska, od środka: tak właśnie jest. Dzielnice biedy z rzadka przetkane wieżowcami, apartamentowce wyrastające znad ruin. Witaj w Salvadorze!
Iara zgarnia mnie z lotniska i wiezie prosto do jednej z nich. Wyobraź sobie mój wyraz twarzy, kiedy orientuję się, co się dzieje, kiedy w głowie mam ciągle to, czego się nasłuchałam w Europie: wchodzisz i umierasz, nikt nie wiem, ilu ludzi tam żyje, nikogo to nie interesuje, wszystko to tylko przemoc i syf.
Więc jedziemy prosto do jej mieszkania w środku faveli w Cabula i nie mogę być bardziej zaskoczona.
Jasne, że leźć tam samemu to nie jest najlepszy pomysł świata; że ze swoim drogim aparatem i białą skórą lepiej, żebyś trzymał się dzielnicy bogaczy (tej obleganej przez Europejczyków; tej, gdzie brytyjski cmentarz ma najlepszy widok w mieście); że te opowieście pewnie nie biorą się z niczego i czemuś może służą. Warto tylko pamiętać, że przestępczość przestępczością, ale wszyscy jesteśmy ludźmi, a podziały między nami i tak są już zbyt wyraźne.
Ona mieszka tutaj,od kiedy dostała pracę w lokalnej szkole. Na ulicach mijamy jej uczniów ze sztucznymi (?) diamentami w uszach, w markowych ciuchach często kradzionych na ulicy prosto z nosiciela (fajna bluzka; zdejmij i oddaj, teraz). Przez całą noc i cały dzień każdy dom i samochód ryczą muzyką. Wielkie głośniki w oknach i bagażnikach. Nawet, jeśli muzyka gdzieś nie gra, ulica i tak tańczy, wszystkie potrzebne dźwieki ma już w sobie.
To jest pewnie specyfika miasta - praktycznie nie da się nie być w faveli - ale naprawdę czuję się bezpiecznie (pominąwszy może drobny incydent w drodze na wylotówkę, kiedy postanawiam, że z tego miasta lepiej wyjadę autobusem). Turyści w Pelourinho sa jak wycięci z szablony, aż sama mam ochotę ich okraść: niesamowicie spasione, niesamowicie blade kreatury w strojach afrykańskich pionierów, z aparatami odbijającymi się od brzuchów i portfelami wystającymi (do czasu) z tylnych kieszeni, robią sobie zdjęcia z makietką tradycyjnych strojów,biorą od sprzedawców koralików kolejne szmury i dziwią się, kiedy ktos żąda zapłaty. W sklepikach w historycznym centrum manekiny są białe i otyle. Aż się prosi.
Więc może to jest kwestia tego, że to miasto jest specjalne, ale w większej części czuję się tak, jak pod gdańskimi falowcami czy na poznańskich Rybakach. Nie jestem stąd i prawa mam mniejsze, ale jest ok. Jeśli gdzieś gringos padają trupem po przekroczeniu granicy, to musi to być raczej daleko ode mnie.
Uważaj na plecak. W ogóle to najlepiej nic ze sobą nie bierz. Co jakiś czas oglądaj się za siebie. I nie bój się - wszystko jest w porządku.
Iara zgarnia mnie z lotniska i wiezie prosto do jednej z nich. Wyobraź sobie mój wyraz twarzy, kiedy orientuję się, co się dzieje, kiedy w głowie mam ciągle to, czego się nasłuchałam w Europie: wchodzisz i umierasz, nikt nie wiem, ilu ludzi tam żyje, nikogo to nie interesuje, wszystko to tylko przemoc i syf.
Więc jedziemy prosto do jej mieszkania w środku faveli w Cabula i nie mogę być bardziej zaskoczona.
Jasne, że leźć tam samemu to nie jest najlepszy pomysł świata; że ze swoim drogim aparatem i białą skórą lepiej, żebyś trzymał się dzielnicy bogaczy (tej obleganej przez Europejczyków; tej, gdzie brytyjski cmentarz ma najlepszy widok w mieście); że te opowieście pewnie nie biorą się z niczego i czemuś może służą. Warto tylko pamiętać, że przestępczość przestępczością, ale wszyscy jesteśmy ludźmi, a podziały między nami i tak są już zbyt wyraźne.
Ona mieszka tutaj,od kiedy dostała pracę w lokalnej szkole. Na ulicach mijamy jej uczniów ze sztucznymi (?) diamentami w uszach, w markowych ciuchach często kradzionych na ulicy prosto z nosiciela (fajna bluzka; zdejmij i oddaj, teraz). Przez całą noc i cały dzień każdy dom i samochód ryczą muzyką. Wielkie głośniki w oknach i bagażnikach. Nawet, jeśli muzyka gdzieś nie gra, ulica i tak tańczy, wszystkie potrzebne dźwieki ma już w sobie.
To jest pewnie specyfika miasta - praktycznie nie da się nie być w faveli - ale naprawdę czuję się bezpiecznie (pominąwszy może drobny incydent w drodze na wylotówkę, kiedy postanawiam, że z tego miasta lepiej wyjadę autobusem). Turyści w Pelourinho sa jak wycięci z szablony, aż sama mam ochotę ich okraść: niesamowicie spasione, niesamowicie blade kreatury w strojach afrykańskich pionierów, z aparatami odbijającymi się od brzuchów i portfelami wystającymi (do czasu) z tylnych kieszeni, robią sobie zdjęcia z makietką tradycyjnych strojów,biorą od sprzedawców koralików kolejne szmury i dziwią się, kiedy ktos żąda zapłaty. W sklepikach w historycznym centrum manekiny są białe i otyle. Aż się prosi.
Więc może to jest kwestia tego, że to miasto jest specjalne, ale w większej części czuję się tak, jak pod gdańskimi falowcami czy na poznańskich Rybakach. Nie jestem stąd i prawa mam mniejsze, ale jest ok. Jeśli gdzieś gringos padają trupem po przekroczeniu granicy, to musi to być raczej daleko ode mnie.
Uważaj na plecak. W ogóle to najlepiej nic ze sobą nie bierz. Co jakiś czas oglądaj się za siebie. I nie bój się - wszystko jest w porządku.
2012/11/01
Chagas i sępy, czyli autostop w Brazyli.
Deszcz leje się przez otwarte okno hotelu; leżę krzyżem gapiąc się na wiatrak i nie mogę uwierzyć w to czyste łóżko, czyste nogi, ściany rozkosznie chroniące przed potencjalnym słońcem.
Zaczęło się upewnieniem, że Brazylia jest w sumie bardzo podobna do Bałkanów; miałam się bać, miałam się czuć dziwnie, a spokojnie wyciągam łapę i wymyślanym naprędce portugalskim tłumaczę kierowcom, dokąd jedziemy i czemu nie siedzę w Polsce: po staremu, tylko strona oceanu lepsza. Lepsza o tyle, że pędzę szybciej niż autobus i raz-dwa docieram do Carlos Chagas. A-cha, w tym miejscu powinni zajęknąć wszyscy podszkoleni biologicznie. Miłośnicy krówek powinni zajęknąć z rozpaczy.
Nie wiem właściwie, skąd pomysł pchać się w miasteczko dzielące patrona ze wstrętnym choróbskiem. Ale się pcham. Odór już na wjeździe tłumaczy setki krów przed miastem: to jest jedna potężna ubojnia. Powietrze przesiąknięte smrodem ciał. Na ulicach wygłodniałe psy, nad ulicami wygłodniałe sępy. Nikt się nie zatrzymuje, spod sklepów i drzew patrzą na mnie wylegujący się na ziemi starcy w wielkich kapeluszach. Ustępuje drogi kowbojowi o całkiem indiańskiej twarzy. Taki mały Meksyk.
W miasteczku jest obrzydliwie gorąco, ale jest też wspaniale zielono. Wreszcie ktoś zgadza się podrzucić mnie parę kilometrów dalej, na drogę do mojej docelowej wioski. Po chwili ląduje sama na środku spalonej słońcem drogi. Ani śladu cienia, przy drodze kilka ścierw rozrywanych przez sępy. Przełykam ślinę i idę do przodu.
Idę może z 200m. Nie jestem w stanie - i nie ma sensu. Przede mną 70km górskich ścieżek, słońce będzie coraz mocniejsze. Próbuję cofnąć się do miasteczka, ląduje w miejskiej chłodziarni mięsa. Strażnik mówi, że ostatni autobus odjechał godzinę temu, uśmiecha się smutno i już bez słowa przynosi mi kawę i chleb. Za kasą chłodni stoi ubabrana krwią stara Indianka. Umrzesz. Słucham? Nie rozumiem. Rozumiesz. Umrzesz. Słońce cię zabije.
Nie mogę już nawet przełknąć śliny. Nie ważne, ile piję, wszystko ucieka do słońca, czekam już tylko na udarowe drgawki. Nie ważne, jak bardzo bym chciała, żeby było inaczej, moje zdanie pokrywa się z jej słowami. Skoro tak... Dziękuję za kawę i biorę plecak. Najwyżej sępy się najedzą.
Nie najadły się, nie dziś, nie mną. Nagle kierowca: z miejscem w samochodzie i butelką wody. Odwozi mnie w cień. Kilka godzin później autobus odwozi mnie do pierwszego miasta, które nie nazywa się jak śmierć. Serce już działa normalnie i oddycham bez problemów. Pluję sobie w mordę - i oczywiście jutro jadę dalej.
Zaczęło się upewnieniem, że Brazylia jest w sumie bardzo podobna do Bałkanów; miałam się bać, miałam się czuć dziwnie, a spokojnie wyciągam łapę i wymyślanym naprędce portugalskim tłumaczę kierowcom, dokąd jedziemy i czemu nie siedzę w Polsce: po staremu, tylko strona oceanu lepsza. Lepsza o tyle, że pędzę szybciej niż autobus i raz-dwa docieram do Carlos Chagas. A-cha, w tym miejscu powinni zajęknąć wszyscy podszkoleni biologicznie. Miłośnicy krówek powinni zajęknąć z rozpaczy.
Nie wiem właściwie, skąd pomysł pchać się w miasteczko dzielące patrona ze wstrętnym choróbskiem. Ale się pcham. Odór już na wjeździe tłumaczy setki krów przed miastem: to jest jedna potężna ubojnia. Powietrze przesiąknięte smrodem ciał. Na ulicach wygłodniałe psy, nad ulicami wygłodniałe sępy. Nikt się nie zatrzymuje, spod sklepów i drzew patrzą na mnie wylegujący się na ziemi starcy w wielkich kapeluszach. Ustępuje drogi kowbojowi o całkiem indiańskiej twarzy. Taki mały Meksyk.
W miasteczku jest obrzydliwie gorąco, ale jest też wspaniale zielono. Wreszcie ktoś zgadza się podrzucić mnie parę kilometrów dalej, na drogę do mojej docelowej wioski. Po chwili ląduje sama na środku spalonej słońcem drogi. Ani śladu cienia, przy drodze kilka ścierw rozrywanych przez sępy. Przełykam ślinę i idę do przodu.
Idę może z 200m. Nie jestem w stanie - i nie ma sensu. Przede mną 70km górskich ścieżek, słońce będzie coraz mocniejsze. Próbuję cofnąć się do miasteczka, ląduje w miejskiej chłodziarni mięsa. Strażnik mówi, że ostatni autobus odjechał godzinę temu, uśmiecha się smutno i już bez słowa przynosi mi kawę i chleb. Za kasą chłodni stoi ubabrana krwią stara Indianka. Umrzesz. Słucham? Nie rozumiem. Rozumiesz. Umrzesz. Słońce cię zabije.
Nie mogę już nawet przełknąć śliny. Nie ważne, ile piję, wszystko ucieka do słońca, czekam już tylko na udarowe drgawki. Nie ważne, jak bardzo bym chciała, żeby było inaczej, moje zdanie pokrywa się z jej słowami. Skoro tak... Dziękuję za kawę i biorę plecak. Najwyżej sępy się najedzą.
Nie najadły się, nie dziś, nie mną. Nagle kierowca: z miejscem w samochodzie i butelką wody. Odwozi mnie w cień. Kilka godzin później autobus odwozi mnie do pierwszego miasta, które nie nazywa się jak śmierć. Serce już działa normalnie i oddycham bez problemów. Pluję sobie w mordę - i oczywiście jutro jadę dalej.
2012/10/23
Theatrum mundi. Spacery nocne.
Theatrum mundi ma zaszczyt przedstawić
"Spacery nocne"
(Noc. Okolice Stoczni Gdynia)
Anna i Dandys: (spacerują)
Anna: O, ciemna uliczka. Skręćmy.
Dandys: Szajki śpią.
Szajka: (wychyla się zza drzewa)
Dandys: Dobry wieczór!
Szajka: (uśmiecha się nieśmiało i znika)
Anna: (patrzy pytająco) A?
Dandys: Mamy dość słaby kontakt.
Latarnia: (gaśnie powoli, ciągnąc w dół kotarę)
KONIEC
(przegrzebywanie gimnazjalno-licealnych papierów sprzątając pokój przed około-ostatecznym opuszczeniem. Miejsce i bohaterowie sugerują obecność J. Dehnela i A. Latowskiej)
"Spacery nocne"
(Noc. Okolice Stoczni Gdynia)
Anna i Dandys: (spacerują)
Anna: O, ciemna uliczka. Skręćmy.
Dandys: Szajki śpią.
Szajka: (wychyla się zza drzewa)
Dandys: Dobry wieczór!
Szajka: (uśmiecha się nieśmiało i znika)
Anna: (patrzy pytająco) A?
Dandys: Mamy dość słaby kontakt.
Latarnia: (gaśnie powoli, ciągnąc w dół kotarę)
KONIEC
(przegrzebywanie gimnazjalno-licealnych papierów sprzątając pokój przed około-ostatecznym opuszczeniem. Miejsce i bohaterowie sugerują obecność J. Dehnela i A. Latowskiej)
2012/10/22
Ciao pa, żółta febro!
Tak super-praktycznie, bo sama się naszukałam i nic konkretnego nie mogłam znaleźć, zanim nie ruszyłam zadu do przychodni. Tak więc proszę bardzo: szczepionka przeciwko żółtej gorączce, jakby ktoś szukał bardzo podstawowych informacji i nie potrafił na nie wpaść.
W Gdyni (UCMMiT) od wczesnego ranka do popołudnia przyjmą cię bez umawiania się na wizytę; godziny na str. zgadzają się z tymi rzeczywiście funkcjonującymi, więc walić śmiało. Rejestracja pierwsze piętro. Kilkuosobowa kolejka składająca się z marynarzy i żon marynarzy przesuwa się szybko i bezproblemowo. Lekarz ostrzega przed skorpionami, kissing bugs i przystojnymi Latynosami - i że skorpiony to z tego wszystkiego najmniej niebezpieczne. Przygotowań specjalnych nie potrzeba; szczepionka jest, swoją drogą, nieobowiązkowa przy wyjazdach do Ameryki, ale kilkukrotnie słyszałam o nieprzepuszczeniu przez granicę Wenezuela-Brazylia bez żółtej książeczki. Po szczepieniu przez tydzień nie pijesz alkoholu; szczepienie min. na 10 dni przez wyjazdem do strefy zagrożenia; jeśli NIE będziesz w strefie zagrożenia (rejon kraju, nie kraj), lepiej się nie szczepić, bo ryzyko powikłań jest wysokie. Uczuleni na białko kurze - trzymać się z daleka od szczepionki.
Szczepionka 189 zł; żółta książeczka 5 zł; książeczka wydawana od ręki przy szczepieniu. Powtarzane co 10 lat. Całość z rejestracją, czekaniem w kolejce, badaniem, ukłuciem i przylepieniem plasterka ok. 0,5 godziny. Kolejne pół masz teoretycznie odczekać w przychodni, żeby mogli cię odratować po silnej reakcji alergicznej.
Na zdrowie!
W Gdyni (UCMMiT) od wczesnego ranka do popołudnia przyjmą cię bez umawiania się na wizytę; godziny na str. zgadzają się z tymi rzeczywiście funkcjonującymi, więc walić śmiało. Rejestracja pierwsze piętro. Kilkuosobowa kolejka składająca się z marynarzy i żon marynarzy przesuwa się szybko i bezproblemowo. Lekarz ostrzega przed skorpionami, kissing bugs i przystojnymi Latynosami - i że skorpiony to z tego wszystkiego najmniej niebezpieczne. Przygotowań specjalnych nie potrzeba; szczepionka jest, swoją drogą, nieobowiązkowa przy wyjazdach do Ameryki, ale kilkukrotnie słyszałam o nieprzepuszczeniu przez granicę Wenezuela-Brazylia bez żółtej książeczki. Po szczepieniu przez tydzień nie pijesz alkoholu; szczepienie min. na 10 dni przez wyjazdem do strefy zagrożenia; jeśli NIE będziesz w strefie zagrożenia (rejon kraju, nie kraj), lepiej się nie szczepić, bo ryzyko powikłań jest wysokie. Uczuleni na białko kurze - trzymać się z daleka od szczepionki.
Szczepionka 189 zł; żółta książeczka 5 zł; książeczka wydawana od ręki przy szczepieniu. Powtarzane co 10 lat. Całość z rejestracją, czekaniem w kolejce, badaniem, ukłuciem i przylepieniem plasterka ok. 0,5 godziny. Kolejne pół masz teoretycznie odczekać w przychodni, żeby mogli cię odratować po silnej reakcji alergicznej.
Na zdrowie!
2012/10/08
Życie-gnicie.
Gdybym kiedyś miała jakieś wątpliwości, powinnam mieć tę wiadomość zawsze przed sobą. Najlepiej: wytatuować ją sobie na kciuku. Tylko nie mogę jej znaleźć już nigdzie.
W każdym razie: chodzi mi o wiadomość od A., jakieś stwierdzenie przy okazji albo i bez okazji, że życzy mi raczej zejścia na malarię, niż mieszkania tutaj. I to nie było zło-życzenie czy marudzenie na tutaj: to była bodaj najbardziej rozumiejąca, najserdeczniejsza rzecz, jaką usłyszałam/przeczytałam. Serio.
No więc patrzę się na mapę i trochę mnie przerażają dystanse, bo to nagle nie Kosowo i nie da się objechać kraju w jeden dzień; ba, nie da się go przejechać w trzy dni. Problem pewnie w tym, że ciężko wyłączyć siedzący we łbie mechanizm, dzielenie świata według granic; na pewno wiem tyle, że zaznaczam kolejne setki kilometrów dosyć nieufnie. Bo - tak daleko? Naprawdę?
Nie bardzo pomaga rodzina, która co dzień i uparcie przedstawia mi historie pełne krwi, przemocy i handlu ludźmi. I niby wiem, że nie można się nimi przejmować, ale wiadomo - jak się człowiek nasłucha, to mu cudze myśli po głowie chodzą. To powinno być karalne: prześladowanie marzeń i planów, umyślne demotywowanie. Mogliby mi lepiej kilka rolek kliszy kupić, skoro rzeczywiście chcą pomóc.
Więc próbuję przypominać sobie codziennie jak najwięcej wspaniałych kierowców, pamiętać kogo poznałam w trasie. Wiem, że kiedy tylko ruszę tyłek, będzie dobrze (będzie lepiej niż dobrze), ale skoro ciągle na nim siedzę, trzeba tworzyć na własny użytek pozytywne statystki.
Nieważne, kogo odwiedzam, zawsze słyszę to samo: ktośtam (jakaś nieznana osoba, o której czytało się w jęternetach) to podróżuje, autostop i w ogóle rewelacja, taki niesamowity człowiek, taka przygoda; a ty tylko tam jedziesz? To pewnie niedługo wracasz? O ile przeżyjesz. Bo wiesz, że to nieodpowiedzialne i głupie i na pewno cię zjedzą Indianie. Odpowiadam, że wolę, żeby mnie zjedli Indianie niż pleśnie, ale też i nie sądzę, żeby mnie ktoś miał koniecznie pożerać. Na to oczywiście pytania o finanse i kiedy myślę znaleźć stałą pracę i skończyć wreszcie porządne studia.
Kurwa. Jeśli pytającemu się zdaje, że motywuje mnie do czegokolwiek innego, niż kariery bezdomnego hipisa, to grubo się myli.
Druga A. mówi, że jest spora szansa, że moje ciało nie zostanie znalezione. Trzecia A. mówi, że ta cytrynówka to ostatnia, zanim mnie dzicy na ruszcie upieką. I to jest bardzo wspaniały kop do przodu.
W każdym razie: chodzi mi o wiadomość od A., jakieś stwierdzenie przy okazji albo i bez okazji, że życzy mi raczej zejścia na malarię, niż mieszkania tutaj. I to nie było zło-życzenie czy marudzenie na tutaj: to była bodaj najbardziej rozumiejąca, najserdeczniejsza rzecz, jaką usłyszałam/przeczytałam. Serio.
No więc patrzę się na mapę i trochę mnie przerażają dystanse, bo to nagle nie Kosowo i nie da się objechać kraju w jeden dzień; ba, nie da się go przejechać w trzy dni. Problem pewnie w tym, że ciężko wyłączyć siedzący we łbie mechanizm, dzielenie świata według granic; na pewno wiem tyle, że zaznaczam kolejne setki kilometrów dosyć nieufnie. Bo - tak daleko? Naprawdę?
Nie bardzo pomaga rodzina, która co dzień i uparcie przedstawia mi historie pełne krwi, przemocy i handlu ludźmi. I niby wiem, że nie można się nimi przejmować, ale wiadomo - jak się człowiek nasłucha, to mu cudze myśli po głowie chodzą. To powinno być karalne: prześladowanie marzeń i planów, umyślne demotywowanie. Mogliby mi lepiej kilka rolek kliszy kupić, skoro rzeczywiście chcą pomóc.
Więc próbuję przypominać sobie codziennie jak najwięcej wspaniałych kierowców, pamiętać kogo poznałam w trasie. Wiem, że kiedy tylko ruszę tyłek, będzie dobrze (będzie lepiej niż dobrze), ale skoro ciągle na nim siedzę, trzeba tworzyć na własny użytek pozytywne statystki.
Nieważne, kogo odwiedzam, zawsze słyszę to samo: ktośtam (jakaś nieznana osoba, o której czytało się w jęternetach) to podróżuje, autostop i w ogóle rewelacja, taki niesamowity człowiek, taka przygoda; a ty tylko tam jedziesz? To pewnie niedługo wracasz? O ile przeżyjesz. Bo wiesz, że to nieodpowiedzialne i głupie i na pewno cię zjedzą Indianie. Odpowiadam, że wolę, żeby mnie zjedli Indianie niż pleśnie, ale też i nie sądzę, żeby mnie ktoś miał koniecznie pożerać. Na to oczywiście pytania o finanse i kiedy myślę znaleźć stałą pracę i skończyć wreszcie porządne studia.
Kurwa. Jeśli pytającemu się zdaje, że motywuje mnie do czegokolwiek innego, niż kariery bezdomnego hipisa, to grubo się myli.
Druga A. mówi, że jest spora szansa, że moje ciało nie zostanie znalezione. Trzecia A. mówi, że ta cytrynówka to ostatnia, zanim mnie dzicy na ruszcie upieką. I to jest bardzo wspaniały kop do przodu.
2012/10/03
Cały mały świat.
Koleje dolnośląskie, czyli za złotówkę z ogonem do Lwówka, przez deszcz i lasy, półwymarłe miasteczka, gdzie z domów ciągle sypie się niemiecki tynk, z parapetów spływają kwiaty, gdzie na umownych stacjach staruszki bez problemu wskakują na prawie metrowy poziom wagonu; słowem, aż szkoda wyciągać kciuka.
Więc do Lwówka - bo stacja krwiodawstwa i rynek z jagodami. W pociągu jedzie nas może z dziesięć osób. Są znaki, jakieś odchodzące od słupów nalepki z uśmiechniętą krwinką, więc wiadomo, w którą stronę iść. Na wejściu do szpitala wielki napis, regionalne centrum itd., więc wbiegamy, rozglądamy się - nic, nie ma na planie; może to jest tak oczywiste, że już w środku nie ma żadnego napisu na drzwiach? No nie. "Krwio-co? Nie, nie. Nie ma. Autobusy przyjeżdżają, to pani sobie sprawdzi tu na plakacie, wszystko napisane kiedy będzie." Plakat jest, terminy są, lato 2009. Innym razem.
To chociaż te jagody - bo jagód w naszym lesie nie da się zbierać, miejscowi mają swoje stałe rewiry i one są zawsze dokładnie wyskubane zanim się człowiek zwlecze z łóżka. Więc mimo tego, że mieszkamy parku krajobrazowym, wszystko zielone itd. - po jagody jeździ się do Lwówka albo Jeleniej, większego wyboru nie ma, bo tylko tam są większe ryneczki. Nawet dobrze, mamy pretekst do wycieczek. Pakuję do plecaka owoce i zieleninę, łażę szukając kawy (godzina nieludzka, bo przecież ta nieudana próba oddania krwi). Poniedziałek po Agatowym lecie, miasto składa sceny i stragany, zamyka na jesień. Na zimowy sen. Trochę się dziwi, że teraz nagle zachciało ci się przyjeżdżać.
Do pociągu powrotnego jest może z godzina. W tym czasie można zrobić kilka kółek, parokrotnie spotkać na ulicy współpasażerów, którzy też już załatwili wszystkie swoje sprawy i teraz kręcą się zabijając czas, wypić wreszcie tę upragnioną kawę i zostać wyrzuconym z kawiarni za natrętne przesiadywanie. W przydworcowym komisie antyki, które w większych miastach kupiłbyś kilka, czasem z dziesięć razy drożej. Między poniemieckimi komodami i ceramiką używane swetry, rozczłapane buty. Cudowności.
Wiesz, kto wysiądzie na której stacji. Która babcia wyskoczy, na którą pociąg chwilkę poczeka. Na swojej stacji miniesz się z ludźmi, których nigdy właściwie nie poznałeś, ale przecież znasz, często z imienia, adresu albo psa, którego wyprowadzają na wałach. Wszystkie twoje domowe sprawy są przez to trochę śmieszne, trochę wspaniale prawdziwsze, wszystko sprowadzone do swojego prawdziwego wymiaru: słanie podań i pocztówek do Serbii, Rosji, Argentyny; drążenie dyni, bo u sąsiada urodzaj; codzienne rozmowy z Anglią i Rumunią, kiedy siedzisz w tym najmniejszym mieście kraju o topografii serca. Rano zbierasz maliny, wieczorem przerywasz dyskusję o studiach w USA, żeby wyrzucić z domu kolejnego kreta przyniesionego przez kota. Jedno nie byłoby realne bez drugiego. Nie ma Polski bez Bałkanów. Nie ma Rio bez Wlenia.
Więc do Lwówka - bo stacja krwiodawstwa i rynek z jagodami. W pociągu jedzie nas może z dziesięć osób. Są znaki, jakieś odchodzące od słupów nalepki z uśmiechniętą krwinką, więc wiadomo, w którą stronę iść. Na wejściu do szpitala wielki napis, regionalne centrum itd., więc wbiegamy, rozglądamy się - nic, nie ma na planie; może to jest tak oczywiste, że już w środku nie ma żadnego napisu na drzwiach? No nie. "Krwio-co? Nie, nie. Nie ma. Autobusy przyjeżdżają, to pani sobie sprawdzi tu na plakacie, wszystko napisane kiedy będzie." Plakat jest, terminy są, lato 2009. Innym razem.
To chociaż te jagody - bo jagód w naszym lesie nie da się zbierać, miejscowi mają swoje stałe rewiry i one są zawsze dokładnie wyskubane zanim się człowiek zwlecze z łóżka. Więc mimo tego, że mieszkamy parku krajobrazowym, wszystko zielone itd. - po jagody jeździ się do Lwówka albo Jeleniej, większego wyboru nie ma, bo tylko tam są większe ryneczki. Nawet dobrze, mamy pretekst do wycieczek. Pakuję do plecaka owoce i zieleninę, łażę szukając kawy (godzina nieludzka, bo przecież ta nieudana próba oddania krwi). Poniedziałek po Agatowym lecie, miasto składa sceny i stragany, zamyka na jesień. Na zimowy sen. Trochę się dziwi, że teraz nagle zachciało ci się przyjeżdżać.
Do pociągu powrotnego jest może z godzina. W tym czasie można zrobić kilka kółek, parokrotnie spotkać na ulicy współpasażerów, którzy też już załatwili wszystkie swoje sprawy i teraz kręcą się zabijając czas, wypić wreszcie tę upragnioną kawę i zostać wyrzuconym z kawiarni za natrętne przesiadywanie. W przydworcowym komisie antyki, które w większych miastach kupiłbyś kilka, czasem z dziesięć razy drożej. Między poniemieckimi komodami i ceramiką używane swetry, rozczłapane buty. Cudowności.
Wiesz, kto wysiądzie na której stacji. Która babcia wyskoczy, na którą pociąg chwilkę poczeka. Na swojej stacji miniesz się z ludźmi, których nigdy właściwie nie poznałeś, ale przecież znasz, często z imienia, adresu albo psa, którego wyprowadzają na wałach. Wszystkie twoje domowe sprawy są przez to trochę śmieszne, trochę wspaniale prawdziwsze, wszystko sprowadzone do swojego prawdziwego wymiaru: słanie podań i pocztówek do Serbii, Rosji, Argentyny; drążenie dyni, bo u sąsiada urodzaj; codzienne rozmowy z Anglią i Rumunią, kiedy siedzisz w tym najmniejszym mieście kraju o topografii serca. Rano zbierasz maliny, wieczorem przerywasz dyskusję o studiach w USA, żeby wyrzucić z domu kolejnego kreta przyniesionego przez kota. Jedno nie byłoby realne bez drugiego. Nie ma Polski bez Bałkanów. Nie ma Rio bez Wlenia.
2012/09/25
wersje robocze
A&A górecka 95
jestem na Gwarnej
jak ten chłop, który w ogrodzie zoologicznym obejrzał żyrafę i powiedziawszy sobie "nie, takiego zwierzęcia nie ma", poszedł spokojnie do domu
na chuj ci ta angina?
wonderfulllllll-see-you-soonnnnn
fiep.es
atrochar
Jestem! I mówię tylko po pl!
guzman el bueno nuevos ministerios gris6 aeropuerto8rosada
still half an hour?
Kara Walker
Lewis Baltz, Oscar Fischinger Raumlichkunst
seawolves.com
...y la otra puerta esta cerrada tambien
No worries if
journal of irreproducible results
sala d proyecciones edif. Azur colegio mayor nstra sra de la a...; el filio del derecho
Żyjesz, mała? Sie martwie co sie dzieje
Dzieki za wizyte, ya sabes que siempre estas bienvenido. Ciao!
pod fontanna
powinnam byc, nie mamy juz wolnych lozek,tylko msce na zimnej podlodze albo cieplym dachu,jesli to jest ok mozecie wpasc
Home, finally. Czyli: to nie jest kwestia zostawienia PL, ale życia tutaj. Gdyby koncerty były w ESP, serce pękłoby mi ze szczęścia. Leć bezpiecznie!
Wołek nie musi być specjalny?
To jeszcze nie jest najgorsza z ICH cech!... Na pocieszenie: dziergam chmurki.
Hasta pronto!
buziaki dla kotow
oruga gusano
pce.es
casa pumarejo
Esperanza! Dziwnie sie czyta nienaukowe ksiazki. Polacy lecacy do Liverpoolu yuck. Semihisterycznie pozdrawiamy: Mietus, ja i zatokowe bakterie!
10 pod bananem?
rano zrobie, jestem piana i Mieciń mruczy
Troszeczke szkoda. Ale vontrompka lubi tu mieszkać, ja już nie muszę. Uf.
Azucar moreno
krótki przegląd z czyszczenia komórkowej pamięci. nie wysłałam tylu "spóźnię się", "nie spiesz się" i "idę pieszo", że nie tylko nie można się dziwić, że się ludzie obrażają, ale należy wręcz zastanowić, czemu w ogóle wciąż się odzywają
jestem na Gwarnej
jak ten chłop, który w ogrodzie zoologicznym obejrzał żyrafę i powiedziawszy sobie "nie, takiego zwierzęcia nie ma", poszedł spokojnie do domu
na chuj ci ta angina?
wonderfulllllll-see-you-soonnnnn
fiep.es
atrochar
Jestem! I mówię tylko po pl!
guzman el bueno nuevos ministerios gris6 aeropuerto8rosada
still half an hour?
Kara Walker
Lewis Baltz, Oscar Fischinger Raumlichkunst
seawolves.com
...y la otra puerta esta cerrada tambien
No worries if
journal of irreproducible results
sala d proyecciones edif. Azur colegio mayor nstra sra de la a...; el filio del derecho
Żyjesz, mała? Sie martwie co sie dzieje
Dzieki za wizyte, ya sabes que siempre estas bienvenido. Ciao!
pod fontanna
powinnam byc, nie mamy juz wolnych lozek,tylko msce na zimnej podlodze albo cieplym dachu,jesli to jest ok mozecie wpasc
Home, finally. Czyli: to nie jest kwestia zostawienia PL, ale życia tutaj. Gdyby koncerty były w ESP, serce pękłoby mi ze szczęścia. Leć bezpiecznie!
Wołek nie musi być specjalny?
To jeszcze nie jest najgorsza z ICH cech!... Na pocieszenie: dziergam chmurki.
Hasta pronto!
buziaki dla kotow
oruga gusano
pce.es
casa pumarejo
Esperanza! Dziwnie sie czyta nienaukowe ksiazki. Polacy lecacy do Liverpoolu yuck. Semihisterycznie pozdrawiamy: Mietus, ja i zatokowe bakterie!
10 pod bananem?
rano zrobie, jestem piana i Mieciń mruczy
Troszeczke szkoda. Ale vontrompka lubi tu mieszkać, ja już nie muszę. Uf.
Azucar moreno
krótki przegląd z czyszczenia komórkowej pamięci. nie wysłałam tylu "spóźnię się", "nie spiesz się" i "idę pieszo", że nie tylko nie można się dziwić, że się ludzie obrażają, ale należy wręcz zastanowić, czemu w ogóle wciąż się odzywają
2012/09/20
Śluby i zguby, podsumowania.
Siedząc w koszulce M. oglądam jego zdjęcia ślubne. Siedzę przy tym w domu sama z hiperaktywnym kotem, pomiędzy mapą a Carlem Safiną nucąc piosenkę szopenfeldziarzy. Kot zwisa mi z pleców, młoda para przesuwa się po parkiecie - wreszcie oboje mamy dowody na to, że dobrze wyszliśmy na tym rozstaniu. Ach.
Wczoraj oficjalnie skończyły się wszystkie moje obowiązki. Wszystko*, co mnie trzymało tutaj. Na chwilę przyjechałam nad morze przepakować rzeczy, uporządkować dokumenty, pójść na kilka piw zanim zmienię swoją geografię. Po raz pierwszy od chyba pięciu lat nie rozpaczam po przyjeździe do Trójmiasta. Naprawdę, coś wspaniałego.
Do autobusu dosiada się Pan Śledź, którego śledziłam całe liceum (przynajmniej dwa razy w tygodniu wracaliśmy z wczesnonocnej Gdyni tą samą R-ką). Prawie podskakuję na miejscu ze szczęścia, ale jednocześnie nie mogę sobie przypomnieć, czemu tak naprawdę uwielbiam Śledzia. Nie pamiętam nawet jak śpiewa. Może to, że gdyński śledź to brzmi trochę jak poznańska pyra? Może to, że tak się po ludzku peszy, jak się paradoksalnie nie peszy większość ludzi, kiedy uśmiechniętą mordą przywitać go w autobusie? W każdym razie, kocham Pana Śledzia. Jeden z najprosztszych sposobów na poprawienie mi humoru, to wspomnienie o Śledziu. Serio. Polecam. Polecam też zakochać się w jakiejś przypadkowo, ale w miarę regularnie spotykanej osobie - rewelacja.
Jadę do szkoły, która była kiedyś moją szkołą. Krótka sprawa, potrzebuję pomocy z jedną bzdetą. Dyrektor poznaje mnie po tych kilku latach - ba, mówi do mnie po imieniu. To jest o tyle ciekawe, że miałam z nią kiedyś zajęcia raz jeden jedyny, w dużej grupie. Przepiękny komplement, och-ach.
Po wyjściu plączą mi się kierunki (czy raczej: idąc nie bardzo pamiętam, dokąd właściwie chciałam iść) i tylko dzięki temu wpadam na Madzię. Madzię uwielbiam, ale nie widziałam jej od wyprowadzki, czyli też ładnych parę lat. A widzimy się w samym centrum, na bardzo szybkobieżnej ulicy, gdzie obie jesteśmy właściwie przez przypadek. W dodatku chyba po raz pierwszy od kiedy się znamy ma dla mnie wolny czas. Tralalala.
Do tego podziemny piosenkarz śpiewający, że w drogę, żegnajcie, chłopcy; ekspedientka wybuchająca śmiechem na moje głośne wołanie za turlającym się w dal awokado; dziadka opowieści z Santos, które słyszę po raz przynajmniej tysięczny, ale za którymi zdążyłam się stęsknić; uśmiechnięte zdjęcia Loreny; telefon od Sobowtóra Lynn. Kot zwisa mi z łokcia. Wygrałam życie.
* Kot not included
Wczoraj oficjalnie skończyły się wszystkie moje obowiązki. Wszystko*, co mnie trzymało tutaj. Na chwilę przyjechałam nad morze przepakować rzeczy, uporządkować dokumenty, pójść na kilka piw zanim zmienię swoją geografię. Po raz pierwszy od chyba pięciu lat nie rozpaczam po przyjeździe do Trójmiasta. Naprawdę, coś wspaniałego.
Do autobusu dosiada się Pan Śledź, którego śledziłam całe liceum (przynajmniej dwa razy w tygodniu wracaliśmy z wczesnonocnej Gdyni tą samą R-ką). Prawie podskakuję na miejscu ze szczęścia, ale jednocześnie nie mogę sobie przypomnieć, czemu tak naprawdę uwielbiam Śledzia. Nie pamiętam nawet jak śpiewa. Może to, że gdyński śledź to brzmi trochę jak poznańska pyra? Może to, że tak się po ludzku peszy, jak się paradoksalnie nie peszy większość ludzi, kiedy uśmiechniętą mordą przywitać go w autobusie? W każdym razie, kocham Pana Śledzia. Jeden z najprosztszych sposobów na poprawienie mi humoru, to wspomnienie o Śledziu. Serio. Polecam. Polecam też zakochać się w jakiejś przypadkowo, ale w miarę regularnie spotykanej osobie - rewelacja.
Jadę do szkoły, która była kiedyś moją szkołą. Krótka sprawa, potrzebuję pomocy z jedną bzdetą. Dyrektor poznaje mnie po tych kilku latach - ba, mówi do mnie po imieniu. To jest o tyle ciekawe, że miałam z nią kiedyś zajęcia raz jeden jedyny, w dużej grupie. Przepiękny komplement, och-ach.
Po wyjściu plączą mi się kierunki (czy raczej: idąc nie bardzo pamiętam, dokąd właściwie chciałam iść) i tylko dzięki temu wpadam na Madzię. Madzię uwielbiam, ale nie widziałam jej od wyprowadzki, czyli też ładnych parę lat. A widzimy się w samym centrum, na bardzo szybkobieżnej ulicy, gdzie obie jesteśmy właściwie przez przypadek. W dodatku chyba po raz pierwszy od kiedy się znamy ma dla mnie wolny czas. Tralalala.
Do tego podziemny piosenkarz śpiewający, że w drogę, żegnajcie, chłopcy; ekspedientka wybuchająca śmiechem na moje głośne wołanie za turlającym się w dal awokado; dziadka opowieści z Santos, które słyszę po raz przynajmniej tysięczny, ale za którymi zdążyłam się stęsknić; uśmiechnięte zdjęcia Loreny; telefon od Sobowtóra Lynn. Kot zwisa mi z łokcia. Wygrałam życie.
* Kot not included
2012/09/10
Kujawy złote.
Złota była jesień, ciepła i dobra. Wczesna jesień. Kaszuby opuszczane w deszczu, słoneczne Kujawy.
Trasa z niewiejskiej wsi do niemiejskiego miasteczka; trzykrotnie szybciej, niż proponowały koleje i autokary, pół godziny dłużej, niż zapowiadała mapa. Trzy samochody, trzy godziny.
Jeśli chcesz jeździć, musisz umyć konia. Proszę bardzo: zgrzebło, kopystka. Jabłka. Do roboty!
Z dziesięć chyba lat nie jeździłam; nigdy zresztą nie jeździłam naprawdę. Bo to trzeba tak... stanowczo. Jedź! Prrr!, a nie: No, Dudi... no... stój... no stój, ja cię proszę... "Prrr!" i tak nie potrafię wymówić.
Więc tak - terapia. Stań za koniem. Nie kopnie (nie wierzę).
Mocny, słodki zapach stajni. Spocony koń, rozpieszczony pies, potężne króliki, przestraszony kogut, cały zestaw zwierząt z przymiotnikami. Przypominam sobie o tym rok później, siedząc w cudzym mieszkaniu gdzieś na krańcu Poznania, pakuję szybko szmaty, wracam. Nic się nie zmieniło, może tylko w stajni pojawił się kulawy kot: co za ulga...
Późne lato, winogrona dojrzewają na płocie, za oknem spadają jabłka. Zbierasz te jabłka i wpychasz je Olce do koszyka, pokracznie i pięknie pedałujesz między lasami a ciężarówkami, gdzieś po drodze brama prowadząca do lasu, w domu zupę ogórkową i poranną kawę podaje ci świeżo upieczony rektor. Dom ten sam, cudzy a swój, koń ten sam, pies ten sam, nawet rower się nie zmienił, chociaż tobie się życie burzy i buduje od nowa, mówię ci: coś wspaniałego.
Trasa z niewiejskiej wsi do niemiejskiego miasteczka; trzykrotnie szybciej, niż proponowały koleje i autokary, pół godziny dłużej, niż zapowiadała mapa. Trzy samochody, trzy godziny.
Jeśli chcesz jeździć, musisz umyć konia. Proszę bardzo: zgrzebło, kopystka. Jabłka. Do roboty!
Z dziesięć chyba lat nie jeździłam; nigdy zresztą nie jeździłam naprawdę. Bo to trzeba tak... stanowczo. Jedź! Prrr!, a nie: No, Dudi... no... stój... no stój, ja cię proszę... "Prrr!" i tak nie potrafię wymówić.
Więc tak - terapia. Stań za koniem. Nie kopnie (nie wierzę).
Mocny, słodki zapach stajni. Spocony koń, rozpieszczony pies, potężne króliki, przestraszony kogut, cały zestaw zwierząt z przymiotnikami. Przypominam sobie o tym rok później, siedząc w cudzym mieszkaniu gdzieś na krańcu Poznania, pakuję szybko szmaty, wracam. Nic się nie zmieniło, może tylko w stajni pojawił się kulawy kot: co za ulga...
Późne lato, winogrona dojrzewają na płocie, za oknem spadają jabłka. Zbierasz te jabłka i wpychasz je Olce do koszyka, pokracznie i pięknie pedałujesz między lasami a ciężarówkami, gdzieś po drodze brama prowadząca do lasu, w domu zupę ogórkową i poranną kawę podaje ci świeżo upieczony rektor. Dom ten sam, cudzy a swój, koń ten sam, pies ten sam, nawet rower się nie zmienił, chociaż tobie się życie burzy i buduje od nowa, mówię ci: coś wspaniałego.
2012/09/02
Zawsze, do porzygania.
- Zostawię ci, to zjesz.
- Nie zjem. Weź do domu, bo u mnie się zmarnuje, a szkoda.
- (złośliwy uśmieszek) A co, od kiedy to niby tak? Wega...wegetarianka, co?
- Wegetarianka od ponad dziesięciu. Weganka to właściwie moment, ale...
- (złośliwy uśmieszek się rozszerza) No tak, jasne! I co, taka moda teraz, tak?
- Nie.
- Modne, co?
- Nie. Sprawiedliwe.
- (śmiech) Tak, tak. To co, to taki bunt? Tak żeby się przeciwko czemuś zbuntować?
- Tak, żeby wszystkim było możliwie dobrze.
Dalej o tym, że to pewnie dlatego, że rodzice jedzą, że niezdrowo, że co jak własna rodzina, jak ciąża, bo przecież trzeba mięsko, że nie pić mleka to jest nienaturalna sprawa - a do tego: co jest niby złego w czosnku, przecież nie można być na niego uczulonym i na pewno moja fanaberia. Wszystko z tym uśmieszkiem obrzydliwym.
To jest przerażające. Nie mam 13 lat ani skrzywionej nieuzasadnioną nienawiścią do świata twarzy; nie robię nikomu krzywdy - i wiem, co robię, wiem, co jem, jak jeść. Nie zaczynam tematu i nie kłócę się, nie umoralniam. Ale nie można tego zostawić w spokoju, trzeba skomentować, trzeba umniejszyć, trzeba sprawę potraktować jako infantylną zabawę. Od lat to samo. Zawsze tak samo.
T. opowiadał, że grają ze znajomymi w wegańskie bingo: każdy ma zestaw "kart", tworzą się zresztą nowe; zaznaczają, co ze swojego zestawu usłyszeli: każda "karta" to jest klasyczny argument tych, którzy kłócą się o wyższość mięsożerstwa (one są wszędzie takie same, tak samo obrzydliwie powtarzalne, zawsze wymawiane z takim samym przekonaniem o własnej pomysłowości, mój borze!):
Spójrz na moje kły!
A co z dzieckiem? Dzieci umierają na diecie wegańskiej, była taka sprawa ostatnio.
A gdybyś był w środku dżungli, pozbawiony jedzenia i miał już zaraz umrzeć z głodu...
Ryba to nie zwierzę.
Kotlecik to nie mięso.
Poza tym mięsko jest takie smaczne, a jak smaczne - znaczy, że zdrowe!
Bóg nam dał zwierzęta.
Niedobory białka.
To co, to polujące plemiona mają umrzeć z głodu?
Gdyby nie my, to by tych krów w ogóle nie było!
i tak dalej, i tak zawsze, aż zwymiotujesz z tej irracjonalności, z tej powtarzalności.
Czekam na Ciebie, piękny czasie - szukam Ciebie, wspaniałe miejsce, gdzie ci, którzy nie robią krzywdy, nie muszą się usprawiedliwiać.
- Nie zjem. Weź do domu, bo u mnie się zmarnuje, a szkoda.
- (złośliwy uśmieszek) A co, od kiedy to niby tak? Wega...wegetarianka, co?
- Wegetarianka od ponad dziesięciu. Weganka to właściwie moment, ale...
- (złośliwy uśmieszek się rozszerza) No tak, jasne! I co, taka moda teraz, tak?
- Nie.
- Modne, co?
- Nie. Sprawiedliwe.
- (śmiech) Tak, tak. To co, to taki bunt? Tak żeby się przeciwko czemuś zbuntować?
- Tak, żeby wszystkim było możliwie dobrze.
Dalej o tym, że to pewnie dlatego, że rodzice jedzą, że niezdrowo, że co jak własna rodzina, jak ciąża, bo przecież trzeba mięsko, że nie pić mleka to jest nienaturalna sprawa - a do tego: co jest niby złego w czosnku, przecież nie można być na niego uczulonym i na pewno moja fanaberia. Wszystko z tym uśmieszkiem obrzydliwym.
To jest przerażające. Nie mam 13 lat ani skrzywionej nieuzasadnioną nienawiścią do świata twarzy; nie robię nikomu krzywdy - i wiem, co robię, wiem, co jem, jak jeść. Nie zaczynam tematu i nie kłócę się, nie umoralniam. Ale nie można tego zostawić w spokoju, trzeba skomentować, trzeba umniejszyć, trzeba sprawę potraktować jako infantylną zabawę. Od lat to samo. Zawsze tak samo.
T. opowiadał, że grają ze znajomymi w wegańskie bingo: każdy ma zestaw "kart", tworzą się zresztą nowe; zaznaczają, co ze swojego zestawu usłyszeli: każda "karta" to jest klasyczny argument tych, którzy kłócą się o wyższość mięsożerstwa (one są wszędzie takie same, tak samo obrzydliwie powtarzalne, zawsze wymawiane z takim samym przekonaniem o własnej pomysłowości, mój borze!):
Spójrz na moje kły!
A co z dzieckiem? Dzieci umierają na diecie wegańskiej, była taka sprawa ostatnio.
A gdybyś był w środku dżungli, pozbawiony jedzenia i miał już zaraz umrzeć z głodu...
Ryba to nie zwierzę.
Kotlecik to nie mięso.
Poza tym mięsko jest takie smaczne, a jak smaczne - znaczy, że zdrowe!
Bóg nam dał zwierzęta.
Niedobory białka.
To co, to polujące plemiona mają umrzeć z głodu?
Gdyby nie my, to by tych krów w ogóle nie było!
i tak dalej, i tak zawsze, aż zwymiotujesz z tej irracjonalności, z tej powtarzalności.
Czekam na Ciebie, piękny czasie - szukam Ciebie, wspaniałe miejsce, gdzie ci, którzy nie robią krzywdy, nie muszą się usprawiedliwiać.
2012/08/28
Notatki z przemysłu turystycznego.
Na początku nie wiedziałam nawet, czemu tak bardzo ją lubię. Gość uprzejma i do rzeczy, przyjeżdża z Psem, na wejściu prosi o zabranie pościeli (ma własną), dziękuje za wystawioną kawę (ma własną) i naczynia (ma własne). Mówi szybko i dużo i naprawdę nic specjalnego, ale już od początku ją kocham.
Dobrze się składa, bo akurat rano piekłam i ktoś musi mi pomóc pozbyć się całej blachy ciasta. Więc Gość idzie wysikać Psa, potem bez pośpiechu siadamy w parku: Pies piszczy w ogrodzie, Miecio nieufnie przemyka dookoła, Gość je i opowiada. I zachwycam się coraz bardziej. I dopiero po złożeniu elementów zachwytu orientuję się, że przecież rozmawiam z sobowtórem Lynn*. No, wszystko jasne!
Pamięta mnie doskonale sprzed kilku lat, chociaż wtedy nawet nie rozmawiałyśmy (ja nie kojarzyłam nawet jej twarzy, pamiętałam tylko zdjęcie, które wysłała potem do hotelu). Mówi jasno i konkretnie, z ostrym humorem i ostrym językiem. Podróżuje, pisze, pomaga miejskim futrom (Miecio zatacza coraz mniejsze kółka, wącha Psa po nosie, Pies odsuwa się nieśmiało). Dyskusja o kuwetach, burzach i dzieciakach z Korei. O domowych wiewiórkach, które chodziły do pracy, i myszach, które spały na łóżku. Ten ton, nawet ten ton - sobowtór, przysięgam. Krótkie, pięknie siwe włosy. Ostry nos. Błyszczące oczy. Pewność siebie z całkowitym do siebie dystansem.
Pytam, czy taką kojarzy. Endosymbioza, symbiogeneza. Że ja ją uwielbiam (Lynn) i strasznie mi ją przypomina i w ogóle, o rety. Że to pewnie strasznie głupio brzmi, ale się nią zachwycam (Gościem). Odpowiada, że to dobrze, bo ona sama to się sobą nie zachwyca ani trochę. Że jak się ktoś na ulicy uśmiechnie, to szuka gówna na swojej nogawce.
Księżyc wędruje po niebie, Miecio mruczy na stole. Gość znika po kilku godzinach, więc po cichu podrzucam do jadalni zapas ciasta i przepis. Szkoda, że mam jakąś tam moralność, bo takie piękne historie, że tylko kraść i publikować za grube miliony. Ech.
* jeśli komukolwiek umknęło jakimś sposobem moje uwielbienie dla Lynn - dokończę wreszcie i wrzucę coś o niej. Zaczęłam pisać coś z założeniem do opchnięcia dalej za pieniądze na rocznicę jej śmierci, ale raz, że się czuję jak sęp, dwa - wszystko mi umiera, kiedy na horyzoncie pojawia się choćby najbledsze tylko wyobrażenie pieniędzy. Czeka mnie przyszłość bezdomnego klauna, to jest pewne. W każdym razie: Lynn się pisze.
p.s. http://www.youtube.com/watch?v=jqxENMKaeCU
Dobrze się składa, bo akurat rano piekłam i ktoś musi mi pomóc pozbyć się całej blachy ciasta. Więc Gość idzie wysikać Psa, potem bez pośpiechu siadamy w parku: Pies piszczy w ogrodzie, Miecio nieufnie przemyka dookoła, Gość je i opowiada. I zachwycam się coraz bardziej. I dopiero po złożeniu elementów zachwytu orientuję się, że przecież rozmawiam z sobowtórem Lynn*. No, wszystko jasne!
Pamięta mnie doskonale sprzed kilku lat, chociaż wtedy nawet nie rozmawiałyśmy (ja nie kojarzyłam nawet jej twarzy, pamiętałam tylko zdjęcie, które wysłała potem do hotelu). Mówi jasno i konkretnie, z ostrym humorem i ostrym językiem. Podróżuje, pisze, pomaga miejskim futrom (Miecio zatacza coraz mniejsze kółka, wącha Psa po nosie, Pies odsuwa się nieśmiało). Dyskusja o kuwetach, burzach i dzieciakach z Korei. O domowych wiewiórkach, które chodziły do pracy, i myszach, które spały na łóżku. Ten ton, nawet ten ton - sobowtór, przysięgam. Krótkie, pięknie siwe włosy. Ostry nos. Błyszczące oczy. Pewność siebie z całkowitym do siebie dystansem.
Pytam, czy taką kojarzy. Endosymbioza, symbiogeneza. Że ja ją uwielbiam (Lynn) i strasznie mi ją przypomina i w ogóle, o rety. Że to pewnie strasznie głupio brzmi, ale się nią zachwycam (Gościem). Odpowiada, że to dobrze, bo ona sama to się sobą nie zachwyca ani trochę. Że jak się ktoś na ulicy uśmiechnie, to szuka gówna na swojej nogawce.
Księżyc wędruje po niebie, Miecio mruczy na stole. Gość znika po kilku godzinach, więc po cichu podrzucam do jadalni zapas ciasta i przepis. Szkoda, że mam jakąś tam moralność, bo takie piękne historie, że tylko kraść i publikować za grube miliony. Ech.
* jeśli komukolwiek umknęło jakimś sposobem moje uwielbienie dla Lynn - dokończę wreszcie i wrzucę coś o niej. Zaczęłam pisać coś z założeniem do opchnięcia dalej za pieniądze na rocznicę jej śmierci, ale raz, że się czuję jak sęp, dwa - wszystko mi umiera, kiedy na horyzoncie pojawia się choćby najbledsze tylko wyobrażenie pieniędzy. Czeka mnie przyszłość bezdomnego klauna, to jest pewne. W każdym razie: Lynn się pisze.
p.s. http://www.youtube.com/watch?v=jqxENMKaeCU
2012/08/25
Religie, pieniążki i rozwiązłe dziewice.
Jeśli się uprzeć, Maciek mógłby być moim dziadkiem. Na pewno spokojnie mógłby być moim ojcem. W każdym razie - jest znajomym mojego ojca. Wchodzi do mojego mieszkania bez pukania i bez zaproszenia, od progu krzycząc o szklankę - i nie mogę się nacieszyć z tego, jak bardzo są od siebie różni. No, już leję!
Kilka minut gadki o niczym, żeby wybadać teren, bo widzimy się po raz drugi, rozmawiamy po raz pierwszy i tak właściwie to nie wiadomo z kim się rozmawia. Łapanie kretów, goście z sanatorium, rowerowe trasy w okolicy. Czym się tak właściwie zajmujesz? Nie robię nic, ale za to w różnych miejscach. A, to tak jak ja. Tylko ostatnio ugrzęzłem. Szukam biletu za ocean. Jaki jest plan? Ciepła plaża, mate, ucieczka przed zimą. Kiedy jedziesz? Po wrześniu. Chcę sprzedać dom. Napisz, kiedy już tam będziesz, to sprzedam i dolecę.
Mam takie działki. I pomysł. Małe domki, owce na podwórku, bogate dziewczyny uciekają przed nudą przędąc tkaniny i robiąc sery. Ja między nimi w zwiewnej szacie, nauczam. Jakieś mądrości, coś wymyślę. Możesz dorobić do tego religię. Albo lepiej: zbuduj te domki z opon i ziemi, do tego warsztaty jogi i szczęśliwe pszczoły jak aureole nad głowami. Wszyscy zyskują, a znudzone milionerki wypinają przody i tyły do słońca.
Albo: oprzeć się na jakiejś przepowiedni. Do tego kilka przyjemnych elementów z tego, co już było: taki dolnośląski New Age. Karma, miłość, apokalipsa. Ale wy uciekniecie, o wybrani. Tutaj właśnie w tych domkach, pieniądze przelać na numer konta:
Albo wynajmę kota do łapania kretów. Profesjonalne usługi, dwadzieścia od kreta. Wyrzuty sumienia będę zagłuszać boskim kaktusem gdzieś w okolicy równika. Albo po prostu zacznę histeryzować, jak się skończą pieniądze, chociaż histeria to ponoć kiepski biznes.
Ale też właśnie histeria to popularna choroba wśród mediów, więc może jednak te przepowiednie.
Na razie szukam biletu.
Kilka minut gadki o niczym, żeby wybadać teren, bo widzimy się po raz drugi, rozmawiamy po raz pierwszy i tak właściwie to nie wiadomo z kim się rozmawia. Łapanie kretów, goście z sanatorium, rowerowe trasy w okolicy. Czym się tak właściwie zajmujesz? Nie robię nic, ale za to w różnych miejscach. A, to tak jak ja. Tylko ostatnio ugrzęzłem. Szukam biletu za ocean. Jaki jest plan? Ciepła plaża, mate, ucieczka przed zimą. Kiedy jedziesz? Po wrześniu. Chcę sprzedać dom. Napisz, kiedy już tam będziesz, to sprzedam i dolecę.
Mam takie działki. I pomysł. Małe domki, owce na podwórku, bogate dziewczyny uciekają przed nudą przędąc tkaniny i robiąc sery. Ja między nimi w zwiewnej szacie, nauczam. Jakieś mądrości, coś wymyślę. Możesz dorobić do tego religię. Albo lepiej: zbuduj te domki z opon i ziemi, do tego warsztaty jogi i szczęśliwe pszczoły jak aureole nad głowami. Wszyscy zyskują, a znudzone milionerki wypinają przody i tyły do słońca.
Albo: oprzeć się na jakiejś przepowiedni. Do tego kilka przyjemnych elementów z tego, co już było: taki dolnośląski New Age. Karma, miłość, apokalipsa. Ale wy uciekniecie, o wybrani. Tutaj właśnie w tych domkach, pieniądze przelać na numer konta:
Albo wynajmę kota do łapania kretów. Profesjonalne usługi, dwadzieścia od kreta. Wyrzuty sumienia będę zagłuszać boskim kaktusem gdzieś w okolicy równika. Albo po prostu zacznę histeryzować, jak się skończą pieniądze, chociaż histeria to ponoć kiepski biznes.
Ale też właśnie histeria to popularna choroba wśród mediów, więc może jednak te przepowiednie.
Na razie szukam biletu.
2012/08/24
[piosenka dla dworcowego gołębia]
gołębiu z tęczą przyłożoną do gardła
dzielnie walczący z twardą skórką bułki
różowa nóżko kulejąca na betonie
- z każdym kiwnięciem twojej lekkiej głowy
z każdym roztoczem w każdym szarym piórze:
bądź nakarmiony głodny dinozaurze
bądź dostrzeżony ptasi minotaurze
bądź pozdrowiony mały sobowtórze
dzielnie walczący z twardą skórką bułki
różowa nóżko kulejąca na betonie
- z każdym kiwnięciem twojej lekkiej głowy
z każdym roztoczem w każdym szarym piórze:
bądź nakarmiony głodny dinozaurze
bądź dostrzeżony ptasi minotaurze
bądź pozdrowiony mały sobowtórze
2012/08/11
hippie birthday to me
Trzecia noc tutaj, a już znad po-rannej mate rozpoznaję przechodzących za oknem Polaków. Nie muszą nic mówić, nie da się ich z nikim pomylić.
Et voila, tyle z nadziei na anonimowość i rozpłynięcie się w obcości. Ostatecznie: na ile może być obca zglobalizowana metropolia, w dodatku w raczej zrozumiałym kraju? Więc tyle z tej nadziei - i zaskakująca ulga, że dobrze, że jednak jestem w domu, Słońce w dziewiątym domu. Biegam za lotką, ze śmiechu padam na trawnik, ktoś cieszy się z mojego tarzania, ktoś przypadkiem łapie rzucone przeze mnie frisbee. Potem w warzywniakach i na mostach kiwamy do siebie głowami i zadowoleni zamiast skrobać sobie nazwajem marchewki, podgryzamy te właśnie zaciśnięte w garści*.
Z drugiej strony: co to znaczy, dom? I czy rzeczywiście jestem w domu, jeśli jeszcze się nie nudzę, jeśli nie czekają na mnie żadne codzienne obowiązki, ogród ani kot; kończę licencjat, ale nie pójdę z nim na tutejszy campus, coś organizuję, z kimś rozmawiam, ale wiem, że to tylko teraz, że za kilka dni będę pić wódkę w Poznaniu; ale czy to kiedykolwiek, gdziekolwiek wygląda inaczej? Wreszcie, czy miejsce ma jakiekolwiek znaczenie, czy dom to ludzie, czy dom to mój łeb, czy cholera wie.
Może łeb własnie. Albo: wyjście poza własny łeb. Zrobienie pierwszego, jednego, maleńkiego proku poza narysowaną własną ręką linię - i zorientowanie się, że naprawdę, naprawdę nie ma różnicy, że co to jest w ogóle za pierniczenie o bezpieczeństwie czy cudownej zamianie miejsc, kiedy nic takiego nie ma, kiedy to wszystko jest takie proste, kiedy wystarczy rozłupać swoją zatwardziałą głowę, walić nią czasem w jakiś sztuczny mur, żeby się znów nie zasklepiła. Że to jest dom: brak ścian, burzenie ścian, stawianie mocnych konstrukcji z pajęczyny, latające babie lato. Nieistotne. Parę niespodziewanych telefonów, dużo spodziewanego Słońca. Zamiast goryla na The Shard wiszą maleńcy ludzie w pomarańczowych garniturkach. Adelante.
Rok temu budziłam się w parku koło Felippe, biegłam do portu odebrać Sofię z wielkiego, błękitnego statku; teraz czołgam się przed siebie próbując nie zasnąć, licząc na to, że droga na wprost zaprowadzi mnie do Southwark; nie spałam, nie bardzo kontaktuję, więc nie sprawdzam tego na mapie. Otwiera mi ktoś, kogo znam ze zdjęcia (R. na karuzeli, wstążki we włosach), kto zna po imieniu mojego pluszaka, ale jeszcze nie mnie. Zamiast wymyślać kolejne plany na "kiedy już skończę studia", szykuję konkretne mapy i wizy. Dużo teoretycznego chrzanu. W skrócie: czuję się stara. Że to już, teraz, nic się nie zmieniło, ale wreszcie jestem bezdomna.
* Chociaż nie jestem pewna, czy lepsza marchew w garści, niż Wróbel w Sao Paulo.
Et voila, tyle z nadziei na anonimowość i rozpłynięcie się w obcości. Ostatecznie: na ile może być obca zglobalizowana metropolia, w dodatku w raczej zrozumiałym kraju? Więc tyle z tej nadziei - i zaskakująca ulga, że dobrze, że jednak jestem w domu, Słońce w dziewiątym domu. Biegam za lotką, ze śmiechu padam na trawnik, ktoś cieszy się z mojego tarzania, ktoś przypadkiem łapie rzucone przeze mnie frisbee. Potem w warzywniakach i na mostach kiwamy do siebie głowami i zadowoleni zamiast skrobać sobie nazwajem marchewki, podgryzamy te właśnie zaciśnięte w garści*.
Z drugiej strony: co to znaczy, dom? I czy rzeczywiście jestem w domu, jeśli jeszcze się nie nudzę, jeśli nie czekają na mnie żadne codzienne obowiązki, ogród ani kot; kończę licencjat, ale nie pójdę z nim na tutejszy campus, coś organizuję, z kimś rozmawiam, ale wiem, że to tylko teraz, że za kilka dni będę pić wódkę w Poznaniu; ale czy to kiedykolwiek, gdziekolwiek wygląda inaczej? Wreszcie, czy miejsce ma jakiekolwiek znaczenie, czy dom to ludzie, czy dom to mój łeb, czy cholera wie.
Może łeb własnie. Albo: wyjście poza własny łeb. Zrobienie pierwszego, jednego, maleńkiego proku poza narysowaną własną ręką linię - i zorientowanie się, że naprawdę, naprawdę nie ma różnicy, że co to jest w ogóle za pierniczenie o bezpieczeństwie czy cudownej zamianie miejsc, kiedy nic takiego nie ma, kiedy to wszystko jest takie proste, kiedy wystarczy rozłupać swoją zatwardziałą głowę, walić nią czasem w jakiś sztuczny mur, żeby się znów nie zasklepiła. Że to jest dom: brak ścian, burzenie ścian, stawianie mocnych konstrukcji z pajęczyny, latające babie lato. Nieistotne. Parę niespodziewanych telefonów, dużo spodziewanego Słońca. Zamiast goryla na The Shard wiszą maleńcy ludzie w pomarańczowych garniturkach. Adelante.
Rok temu budziłam się w parku koło Felippe, biegłam do portu odebrać Sofię z wielkiego, błękitnego statku; teraz czołgam się przed siebie próbując nie zasnąć, licząc na to, że droga na wprost zaprowadzi mnie do Southwark; nie spałam, nie bardzo kontaktuję, więc nie sprawdzam tego na mapie. Otwiera mi ktoś, kogo znam ze zdjęcia (R. na karuzeli, wstążki we włosach), kto zna po imieniu mojego pluszaka, ale jeszcze nie mnie. Zamiast wymyślać kolejne plany na "kiedy już skończę studia", szykuję konkretne mapy i wizy. Dużo teoretycznego chrzanu. W skrócie: czuję się stara. Że to już, teraz, nic się nie zmieniło, ale wreszcie jestem bezdomna.
* Chociaż nie jestem pewna, czy lepsza marchew w garści, niż Wróbel w Sao Paulo.
Suscribirse a:
Entradas (Atom)